Oświadczenie w sprawie nieprawdziwych informacji podanych przez Tomasza Lisa w wywiadzie dla Krytyki Politycznej 3.10.2022

8 lipca 2021 r. w Warszawie panował upał. Według archiwalnych serwisów, temperatura odczuwalna wynosiła ok. 30 stopni. Pewnie dlatego Tomasz Lis na spotkanie ze mną o godz. 11 w kawiarni przy ul. Francuskiej przyszedł w krótkich spodenkach i koszulce. 

Dość szybko na czole Tomasza Lisa pojawił się pot. Nie wiem czy to z powodu pogody, czy dlatego, że zdecydowanie zareagowałem na jego propozycję przejścia do Newsweeka. Moja odpowiedź była zdecydowana, bo Lis w trakcie rozmowy obrażał mojego obecnego pracodawcę, czyli Wirtualną Polskę oraz mojego kolegę, jednego z byłych dziennikarzy Newsweeka. Wyrażał się także niepochlebnie o swoich podwładnych z Newsweeka. Szybko podziękowałem za propozycję. 

Zapamiętałem z tego spotkania jeszcze fakt, że Lis jako ostatecznego argumentu użył faktu, że w Newsweeku będę miał swój podcast. Uznałem to za żenujące, ale pożegnaliśmy się bez urazy.

Po kilku miesiącach, w lutym 2022 r. Lis znowu się odezwał. Pisał na Twitterze. Zakładam, że przed udzieleniem wywiadu Agnieszce Wiśniewskiej nie odświeżył sobie tej konwersacji. Z wiadomości wynikało, że Lis ma dla mnie ofertę dużo ciekawszą. Kilka osób w nieoficjalnych rozmowach potwierdziło mi, że Lis rzeczywiście ma dla mnie poważną propozycję. Odpowiedziałem Lisowi, że możemy się spotkać. Nie byłem zainteresowany zmianą pracy, ale skoro rozmawiam z gangsterami i kibolami, to dlaczego nie pogadać z naczelnym dużego tygodnika? Umówiliśmy się w tym samym miejscu 18 lutego o godz. 12. 

Ale dzień przed Lis odwołał spotkanie. Napisał, że doszły do niego słuchy, że niepochlebnie wyrażam się na temat jego i jego pracy, więc jest zmuszony odwołać spotkanie. No cóż, kiedyś w końcu szacowny redaktor Newsweeka musiał zrobić risercz na mój temat… Nie wiem o jakim konflikcie interesów teraz mówi, skoro to on bardzo chciał mnie zatrudnić.

O tych spotkaniach informowałem swoich przełożonych, ale i wielu znajomych z branży. Traktowałem to jak anegdotę. Gdy kilka miesięcy później rozpocząłem pracę nad tekstem o tym, co Tomasz Lis robił pracownikom i pracowniczkom Newsweeka, uznałem to za ironię losu. Oto przyszło mi odkrywać ciemną stronę człowieka, który składał mi poważne propozycje pracy. Nie wiem czy historia ostatnich miesięcy czegoś go nauczyła, skoro kłamie w wywiadzie, używając przy tym słów „odstrzeliłem (…) Jadczaka”. Wciąż liczę, że sprawa rozstania Tomasza Lisa z redakcją Newsweeka zostanie kiedyś dokładnie wyjaśniona przez niego albo przez właściwe organy państwa.

Nowa praca, nowe wyzwania, nowe wszystko

Z końcem stycznia zakończyłem po kilkunastu latach przygodę z TVN. Można przeczytać o tym tu albo tu. Z początkiem kwietnia zaczynam pracę w Wirtualnej Polsce. No a skoro nowa praca – to i trzeba wyjść szerzej do ludzi, żeby dowiedzieli się, gdzie teraz będą mogli znaleźć moje teksty.

Dlatego po latach postanowiłem zreaktywować profil na Facebooku programu Turbo Kamera, którego byłem kiedyś producentem. Sam zakładałem ten profil, z fantastycznym zespołem Turbo Kamery ciężko pracowaliśmy nad jego rozwojem. Ale dziś programu nie ma. A ja nie chciałbym stracić potencjału, który wtedy udało się zbudować. Dlatego od teraz będę starał się wrzucać tu wszystko, co uda mi się stworzyć w nowej redakcji. Mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie!

Brudna tajemnica legendarnego medalu

Srebrny medal w Barcelonie w 1992 r.  był przez lata największym sukcesem polskiej piłki. I jednym z najbardziej legendarnych występów polskich sportowców w historii igrzysk olimpijskich. Dziś wiemy, że Polacy zdobyli ten medal nieuczciwie. Przed wyjazdem do Hiszpanii piłkarze byli szprycowaniu dopingiem. A w ukrywanie afery byli zaangażowani działacze, politycy i dziennikarze. 

Ten sukces był równie spektakularny co niespodziewany. Polska piłka po przemianach roku 1989 pogrążyła się w mroku, drużyna narodowa pod wodzą Andrzeja Strejlaua zawaliła eliminacje do Mistrzostw Świata w 1990 i Mistrzostw Europy 1992. Polskie kluby grały na rozsypujących się stadionach, w lidze kwitła korupcja a w piłkarskich szatniach królował alkohol i papierosy. 

I w tej rzeczywistości pojawia się trener Janusz Wójcik z reprezentacją olimpijską, która zostaje przejęta od PZPN przez fundację sponsorowaną przez prywatnych przedsiębiorców. Mają stworzyć nową jakość w polskiej piłce. Piłkarze kadry olimpijskiej dostają stylowe garnitury, dostają premie i wyposażenie lepsze niż pierwsza reprezentacja. Wkrótce za pieniędzmi idą wyniki. Ich zwieńczeniem jest epicki mecz finału igrzysk w Barcelonie. 8 sierpnia 1992 legendarnym stadionie Camp Nou Polacy do 90 minuty dzielnie walczyli z Hiszpanami. Dopiero w ostatniej minucie bramkę na wagę złotego medalu zdobył Kiko. Polakom została radość z drugiego miejsca.

Ale gdyby nie wyciszono afery, która wybuchła w Polsce kilka tygodni wcześniej, tego medalu prawdopodobnie by nie było. Jej kulisy w wydanej jesienią 2020 r. książce “Kopalnia – Sztuka Futbolu #5” odkrył Piotr Żelazny, dziennikarz w przeszłości współpracujący m.in. z “Przeglądem Sportowym”, “Dziennikiem” i “Rzeczpospolitą”. Dotarł on do archiwalnych dokumentów z instytucji badających tamte wydarzenia, w tym szczegółowych wyników badań dopingowiczów. Rozmawiał też z piłkarzami, działaczami, fizjologami oraz lekarzami powiązanymi z tą historią.

Dla bardzo wielu osób to był jeden z najważniejszych medali olimpijskich w historii. Gdy zapytać pokolenie 30, 40-latków, niemal każdy będzie pamiętał, gdzie był, gdy Polacy grali z Hiszpanią w Barcelonie. A ty? 

Mieszkałem wtedy w Danii, więc z tamtego lata bardziej zapamiętałem zdobycie mistrzostwa Europy przez Duńczyków. To był narodowy szał. Ale  igrzyska też oczywiście pamiętam. Ten mecz oglądaliśmy gdzieś na campingu w Belgii. Oczywiście wiedziałem jak ważny jest ten medal. Ciekawe jest to, że ten krążek nabierał rangi wraz z upływającym czasem. Janusz Wójcik, który był niestety niesamowicie ważną osobą w środowisku piłkarskim, potrafił nadać rangę temu medalowi. “Niestety”, bo Wójcik reprezentował wszystko, co najgorsze w naszej piłce.

Sukces rósł z czasem, bo w latach 90. nie odnosiliśmy żadnych sukcesów?

Lata 90. to była niesamowita posucha. W piłce klubowej były jeszcze mecze Legii z w Pucharze Zdobywców Pucharów: wygrany ćwierćfinał z Sampdorią Genua i półfinał z Manchesterem United Ale później zaczęła się  flauta i z każdym kolejnym rokiem Wójcik potrafił wszystkich przekonać, jak bardzo ważny jest ten medal.

To były pierwsze igrzyska, gdzie wprowadzono zasadę, że grają piłkarze do lat 23. Tak naprawdę to był turniej juniorski. Zupełnie inna ranga,niż złoty medal w Monachium lub srebrny w Montrealu.

Przedstawmy postaci tego dramatu. 

Po pierwsze Janusz Wójcik. Jak w soczewce skupione jest w nim zło polskiej piłki. Znam zasadę, że o zmarłych “albo dobrze albo wcale”, ale nie widzę żadnego powodu żeby ją stosować. Szczególnie w przypadku takiej postaci jak Janusz Wójcik. 

Jest to człowiek, który był skazany za korupcję, który miał  problemy z alkoholem, będąc posłem Samoobrony był przyłapywany prowadzeniu samochodu pod wpływem alkoholu.  Lubił sprawiać wrażenie człowieka od specjalnych poruczeń, który może wszystko. Zresztą moi rozmówcy twierdzą, że faktycznie na przełomie lat 80 i 90 mógł prawie wszystko.

Miał jakieś powiązania, o których dzisiaj jeszcze nie wiemy?

Wiemy, że jego ojciec był  wysoko postawionym funkcjonariuszem partyjnym, wiemy, że sam Wójcik też  należał do PZPR i pod koniec lat osiemdziesiątych był coraz ważniejszą postacią tej partii. Wiemy, że wprowadził Jagiellonię Białystok do I ligi kupując mecze i stosując wszystkie możliwe chwyty.

Janusz Wójcik bardzo chciał, żeby wszyscy uważali, że on może wszystko i poniekąd tak właśnie było. Bardzo możliwe, że nie musiałbym przypominać tej historii po 30 latach, gdyby przytrafiła się komuś innemu niż Wójcik, bo już dawno zostałaby wyjaśniona, a winni ukarani.

Na zdjęciu towarzyszącemu twojemu tekstowi w “Kopalni” widać Wójcika z pistoletem. Wrażenie robi historia, o tym, że potrafił załatwić wyjazd kadry do Izraela, gdzie właśnie wybuchła wojna. 

Inna historia z końca lat 80. Jeden z trenerów dostał pracę za granicą, ale nie dostał paszportu. Poskarżył się Wójcikowi, który za pomocą skrzynki alkoholu postawionej jakiemuś komendantowi milicji załatwił paszport w trzy godziny. 

Nie chcę mówić, że Janusz Wójcik był człowiekiem służb, bo nie mam na to dowodów, ale gdybym miał strzelać, to wydaje mi się, że to wersja najbliższa prawdy. 

Wójcik jest autorem kultowego powiedzenia, że “tu już nie ma co trenować, tu trzeba dzwonić”. To hasło-symbol korupcji w polskiej piłce.

W tych kilku słowach zawiera się cały Janusz Wójcik. Sport jest dla frajerów, trenowanie jest dla frajerów, granie w piłkę jest dla frajerów, prawdziwi mężczyźni załatwiają sprawy inaczej. 

Opisujesz, że jednego ze swoich piłkarzy przedstawił jako kobieciarza, co nie miało żadnego pokrycia w faktach. Ten człowiek miał rodzinę, dzieci, które czegoś takiego dowiedziały się o ojcu z książki Wójcika. 

Jego piłkarze mówią, wprost że się go bali, że był po prostu bardzo nieprzyjemnym człowiekiem, że ich lżył,  pomiatał nimi. Gdy już był selekcjonerem dorosłej reprezentacji,  przed meczem na Wembley w 1999 r. sprawdzał, który z piłkarzy ma odpowiednią przerwę między zębami, żeby  strzyknął śliną w stronę Davida Beckhama lub innego Anglika. To były jego metody pracy.

Naprawdę podczas meczów miał w bidonie alkohol?

Tak twierdzą ludzie, którzy go znali. Potrafił wypić, miał niesamowicie mocną głowę. Dosłownie. Jeden z piłkarzy opowiadał mi, jak podczas zgrupowania sztab trenerski popił. Ten zawodnik został obudzony w środku  nocy, gdy usłyszał  głuche uderzenia na korytarzu. Wstał, otworzył drzwi do pokoju, wyjrzał, i zobaczył asystentów niosących Wójcika jak kłodę. Nie wyrabiali się na wąskich korytarzach, więc jego głowa uderzała w kolejne ściany. Po tym wszystkim o 8 rano Janusz Wójcik zszedł na śniadanie super świeży, jak gdyby nigdy nic. 

Prezesem PZPN-u był wtedy Kazimierz Górski. Z jednej strony legenda, ale jako prezes kompletna pomyłka.

Tak, ale pamiętajmy o jednej rzeczy. To były czasy tuż po transformacji i wtedy jeszcze, zgodnie z komunistyczną nomenklaturą, najważniejszą tak naprawdę postacią był sekretarz generalny PZPN. Był nim Marek Pietruszka. 

Z zawodu działacz.

Absolutnie. Kazimierz Górski był  prezesem, co w tamtych czasach było troszeczkę funkcją reprezentacyjną, ale też nie chcę umniejszać jego odpowiedzialności. Trzeba to jasno powiedzieć,  Kazimierz Górski jest odpowiedzialny za historię z dopingiem piłkarzy. Trener wybitny, osobowość wybitna, ale w tamtej sytuacji się nie sprawdził.  

On nie panował nad tym co się dzieje w PZPN-ie, nie kontrolował tego, no i też miał problem z alkoholem, jak Janusz Wójcik.

Historia polskiej piłki w tamtych latach to jest historia pod tytułem “wódko pozwól żyć”. Polska piłka była utopiona w wódzie. Tylko zamiast to potępiać, zrobiono z tego anegdotę i niemal cnotę. Mówimy Kazimierz Górski i od razu przypominają się jego legendarne koniaczki. Natomiast nie powiem, żeby ogólne nadużywanie  miało wpływ na  sytuację, o której będziemy zaraz mówić. Ale jeśli przedstawiamy osobę dramatu, to tak: wybitny trener, osiągnął największe sukcesy w historii polskiej piłki, ale potem stał się kimś w rodzaju marionetki.

Reprezentacja olimpijska w ogóle nie podlegała pod PZPN. 

Formalnie podlegała, ale faktycznie była sponsorowana przez Fundację Olimpijską, szefem fundacji był najbogatszy wówczas Polak Zbigniew Niemczycki, który był też był też przy okazji wydawcą Przeglądu Sportowego.

Skąd wzięła się ta fundacja i  jak udało jej się wyciągnąć reprezentację z PZPN?

Zrodziła się na przełomie tych transformacyjnych czasów, jeszcze w schyłkowej komunie. Była to grupa pod przewodnictwem Niemczyckiego, do tego kilku drobniejszych sponsorów, jakieś mniejsze firmy rodzącego się kapitalizmu. Wyczuli , że przyszedł czas by inaczej zacząć robić piłkę i sport w ogóle. Że skończył się czas działaczy, a zaczął sponsorów-kapitalistów. 

Najbarwniejszą postacią z fundacji był Bolesław Krzyżostaniak. 

Był jednym ze sponsorów, a równocześnie szefem Olimpii Poznań, klubu milicyjnego. Rzutki biznesmen, przyjaciel zastrzelonego później ministra sportu Jacka Dębskiego, sam miał przestrzelone udo w porachunkach mafijnych przez tak zwany gang Baraniny.

Kolejna postać polskiego futbolu, którego na szczęście już dziś nie ma. Natomiast w latach 90.,  polska piłka tak faktycznie wyglądała, koloryt tamtych czasów jest niesamowity. 

Jak się zaczęła afera z dopingiem?

Od wpadki podczas badania na zgrupowaniu przed wylotem do Barcelony. Badanie było 3 lipca, wyniki przyszły dopiero 15, gdy trzeba było już zatwierdzić ostateczną listę do wyjazdu na igrzyska.

Dlaczego tak długo to trwało?

Janusz Wójcik twierdził, że to spisek, według mnie to wina bałaganu tamtych czasów. Mówimy o państwie, które ledwie zipało, które dopuściło do afery Art B, państwie, które zmieniało premierów jak rękawiczki, gdzie wszystko było trochę na słowo honoru.

Wyniki badań przyszły około południa i zaczęła się zadyma w Urzędzie Kultury Fizycznej i Sportu, odpowiedniku dzisiejszego Ministerstwa Sportu. O północy upływał termin zgłaszania sportowców, a okazało się, że piłkarze mają podwyższony poziom testosteronu. 

Ilu?

Trzech, a czterech kolejnych nadaje się do powtórnych badań, co jak mówią wszyscy eksperci, wypowiadający się w tekście, świadczy raczej o systemowym dopingu, który miał wtedy miejsce. Jeśli siedmiu piłkarzy ma podejrzane wyniki, to wskazuje, że szprycowana była prawdopodobnie cała drużyna.

Co wtedy się powinno wydarzyć?

Badanie dopingowe wyglądają do dziś niemal tak samo. Zawodnik oddaje mocz, który w jego obecności jest dzielony na dwie części. Sportowiec sam wskazuje która część ma być próbką A,  a która próbką B. I próbka A idzie do badania, a próbka B idzie do przechowania. Jeżeli badanie wykaże, że wynik jest pozytywny, zawodnik ma prawo wystąpić o zbadanie próbki B. Jeżeli tego nie zrobi, zgadza się z wynikiem pierwszego badania.

I  zostaje uznany za dopingowicza

Tak. Żaden z piłkarzy Janusza Wójcika, nie wystąpił o zbadanie próbki B. 

Co oznacza, że do Barcelony pojechało  de facto trzech dopingowiczów.

Tak. A czterech kolejnych, zgodnie z ówczesnymi przepisami, powinno trafić na powtórne badania antydopingowe oraz badania endokrynologiczne, które wykluczyłyby że poziom testosteronu jest u nich zawyżony ze powodów naturalnych. 

Ale zamiast przebadać próbkę B wykonano bardzo sprytny, a może po prostu bardzo prymitywny manewr.

A dlaczego prymitywny? Ja uważam, że majstersztyk. Zamiast zbadać próbkę B, zrobiono nowe badania. Pobrano od zawodników nowy mocz i poddano go analizie, lekceważąc obowiązujące procedury. Możemy w ciemno zakładać, że Janusz Wójcik wywierał presję, żeby tak się stało. 

Co wyszło z powtórzonych badań? 

Wiemy, że tych trzech piłkarzy sikało wodą. Ich mocz miał zbyt niski ciężar właściwy. Wypili tyle wody, albo jakiejś innej substancji, tuż przed badaniem, że wypłukali z siebie wszystko. Mieli testosteron na poziomie zero, poniżej normy fizjologicznej. Przeciętny człowiek powinien go mieć na poziomie 1 – 1.5. Jednostka miary określa stosunek testosteronu do epitestosteronu. 

Wynik drugiego badania ich tak naprawdę jeszcze bardziej obciąża. Oficjalnie uznano jednak, że jest to świetny wynik, wszystko w normie, do widzenia, wysyłamy panów do Barcelony.

Jakim cudem w Hiszpanii, gdzie oni byli pewnie wiele razy badani, nic nie wyszło?

Tak działa metabolizm. 

Testosteron im się podniósł z zera do  normy?

Tak, dzisiaj sikasz wodą i masz zero, a jutro ci się to uzupełnia, to są bardzo szybkie procesy. 


Bo w Hiszpanii, nie było żadnych problemów?

Żadnych, a byli badani wielokrotnie. 

Wśród zawodników, których złapano na dopingu były tak ważne postaci jak bramkarz Aleksander Kłak oraz Piotr Świerczewski, kluczowy zawodnik.

Plus Dariusz Koseła, który był rezerwowym i nie zagrał ani minuty. Pojawiały się z tej okazji standardowe teksty: “po co szprycować bramkarza”? 

Po co?

Testosteron jest przede wszystkim odpowiedzialny za przyrost mięśni. To naturalny hormon, który wydziela każdy człowiek, zarówno kobiety jak i mężczyźni. Oczywiście mężczyźni mają go więcej i to testosteron jest odpowiedzialny chociażby za agresję, dlatego to mężczyźni są bardziej agresywni. 

A w sporcie bardziej waleczni.

Tak. Testosteron odpowiada też za pewność siebie. Prawdopodobnie też chodziło o polepszenie ich wytrzymałości. Bo sztab Janusza Wójcika bał się warunków atmosferycznych w Barcelonie i Saragossie. To byli jednak bladzi chłopcy znad Wisły. I nagle mieli walczyć w trzydziestokilkustopniowym upale, przy bardzo dużej wilgotności, czyli w warunkach, których  nie znali. Być może postanowiono w ten sposób polepszyć ich wytrzymałość, tzn. na bazie przyrostu mięśni zbudować lepszą wytrzymałość. A przy okazji poprawić ich agresję, oraz pewność siebie.

Przesłanką za tym, że tamta reprezentacja była sztucznie napompowana, może być fakt, że mimo ogromnych nadziei, to tak naprawdę żaden z nich nie zrobił poważnej kariery, były jedynie epizody. 

Nie wydaje mi się żeby to był dowód. Ich zniszczyło coś innego: kapitalizm i zachłyśniecie się zagranicą. 

Ale Mielcarski, Juskowiak, nawet mimo wszystko Kowalczyk, osiągnęli dużo, wyjechali za granicę, byli tam w miarę czołowymi postaciami. W seniorskiej reprezentacji nigdy nie osiągnęli żadnego sukcesu, ale głównie dlatego, że mieli beznadziejnych trenerów.

Zawodnicy wiedzieli, że są szprycowani? Wśród nich był obecny selekcjoner Jerzy Brzęczek.

I wiceprezes Marek Koźmiński, który zaraz  będziesz prezesem. Oczywiście pytałem piłkarzy czy wiedzieli  i wszyscy zaprzeczali. Moim zdaniem faktycznie nie byli tego świadomi.Uważam, że po tylu latach, to by po prostu wyszło, nie da się utrzymać takiej tajemnicy przez grupę 25 facetów.  

Ale to straszne, bo oni byli szprycowani wbrew własnej woli. 

A jak wyglądał system szprycowania sportowców w NRD? To było okrutne. 

Teraz się zastanawiam ilu z nich miało potem poważne urazy, ze względu na osłabienie organizmu przez doping. 

To była dość popularna w pewnym momencie teoria, że ich późniejsze kontuzje wynikały z dopingu. Ale przyznaję, że to jest jeden z tych, wątków, których nie ruszyłem. 

Piłkarze nie podejrzewali, że coś jest nie tak?

Jak wyszła afera z wynikami to zaczęli się zastanawiać, czy ci, którzy wpadli nie próbowali sami czegoś brać. 

Według ciebie to możliwe?

Według mnie jest to możliwe, natomiast według profesora Jerzego Smorawińskiego, eksperta zajmującego się dopingiem, nie jest możliwe, by aż siedmiu piłkarzy aż tak przesadziło z suplementacją. Według niego liczba piłkarzy z zawyżonymi wynikami wskazuje, że to było systemowe działanie. Zresztą  widziałem wyniki badań i prawie żaden z nich nie był w normie, która wynosiła 1-1.5, granica dopingu zaczynała się od 6. A piłkarze kadry olimpijskiej mieli np. 3,5; 4; 4,2, 3.7.

Jak to możliwe, że ta afera nie wyszła?

Wyszła, tylko została zamieciona pod dywan. 

Największy polski dziennik sportowy jednego dnia napisał, że jest afera, ale drugiego już napisał, że afery już nie ma.

Gorzej. W ogóle nie pisał o wpadce. Tylko już po wszystkim, po drugich badaniach, ukazał się artykuł, w którym stwierdzono, że owszem po mieście krążyły plotki o niezaliczonych testach, ale wydawały nam się one podejrzane dlatego państwa nie informowaliśmy. A teraz możemy potwierdzić, że kolejne wyniki wykazały, że piłkarze są czyści. 

Przypomnijmy, kto był ówczesnym właścicielem Przeglądu Sportowego?

Zbigniew Niemczycki, który był prezesem Fundacji Olimpijskiej. 

Inne media nie podchwyciły tematu?

Aferę odkryła Rzeczpospolita. Tego newsa przyniósł Mirosław Żukowski, sprawę na łamach opisywał Krzysztof Guzowski. Inne media też to podchwyciły. Ale PZPN oszukał dziennikarzy. Podczas przysięgi olimpijskiej działacze rozdali dziennikarzom ulotki, w których napisano, że badania próbki B potwierdziły, iż piłkarze są czyści.

To było kłamstwo

To było kłamstwo, bo to nie była próbka B, to było nowe badanie.

To wyklucza tezę, lansowaną później przez Janusza Wójcika, że cała sprawa była spiskiem PZPN-u, który zazdrościł mu sukcesów. 

O żadnym spisku nie ma mowy, oczywiście Janusz Wójcik bardzo lubił tę teorię.

A nie uważasz, że gdyby drużyna poniosła klęskę w Barcelonie, to ta afera zostałaby wyciągnięta do spalenia na stosie Wójcika i reszty?

Zgadzam się, medal wybitnie przyczynił się do tego, żeby tę aferę zamieść pod dywan. 

A co się stało, że rok później postanowili urzędnicy zabrali się za jej wyjaśnianie?

Kogoś ruszyło sumienie, faktycznie zaczęło się trochę pisać o tym, było lekki ciśnienie mediów, ale nie przesadzałbym z tym ciśnieniem. 

Po roku nagle znalazły się próbki B. 

Tak, zrobiono  badania i oczywiście próbka B potwierdziła wyniki próbki A. Oprócz próbki Aleksandra Kłaka, która się rozłożyła, co pokazuje w jakim stanie organizacyjnym był polski sport. 

Wyciągnięto jakieś wnioski z tej historii?

Nie wydaje mi się. Rok później była afera w Legii, ten sam trener z tym samym mniej więcej sztabem, kolejna wpadka dopingowa. Znów testosteron, tym razem zawyżony u ukraińskiego piłkarza Romana Zuba. Znów cała Warszawa huczała od plotek, że więcej piłkarzy nie przeszło testów. Profesor Smorawiński wspominał o  piłkarzu, który miał wynik 5,7. 

Jakim cudem Janusz Wójcik, który był odpowiedzialny za to, został potem selekcjonerem kadry Polski?

Ale Januszowi  Wójcikowi nikt nie wypominał afery dopingowej, tylko wszyscy mówili, że zdobył srebro, że jest wspaniałym motywatorem.

Zastanawiałeś się czy bez dopingu zdobylibyśmy ten medal?

Nie ma na to odpowiedzi. Gdybyśmy się trzymali  przepisów, to na igrzyska nie pojechałoby trzech zawodników. Być może mentalnie by to rozwaliło całkowicie drużynę, ale może by wzmocniło? Może Wójcik by to wykorzystał, żeby napompować chłopaków.

Bo Wójcik tak budował atmosferę, tworząc oblężoną twierdzę.

Tak, wszyscy wokół na nich dybali, byli chujami, trzeba było wszystkim wokół coś udowodnić. Szkoda mi tych piłkarzy, gdy słucham jak Wójcik ich, dorosłych facetów, terroryzował, jak ich traktował.

Jak poznałeś dokładnie tę historię, zmieniłeś zdanie na temat tego medalu?

Niestety, nabrał on jakiegoś takiego brzydkiego smrodu.

Komunikat

Parę osób z zaniepokojeniem pyta, co się stało z moim kontem na Twitterze. Uspokajam, nikt nie zablokował mi konta, nic mi się nie stało, nikogo się nie przestraszyłem. Po prostu przyda mi się odwyk od Twittera. Zobaczymy jak długi. Wylogowuję się do życia 😉 Wciąż jestem dostępny pod mailem szymon.jadczak@gmail.com.

Kto nie kupi Wisły Kraków

Od kilku dni kibice Wisły proszą mnie, żebym, tak jak sprawdziłem i zdemaskowałem rok temu Jakuba Meresińskiego, sprawdził Stechert Gruppe i jej szefa Jörga Lösera, czyli niemieckich inwestorów zainteresowanych kupnem Wisły Kraków.

Nie mam czasu na poważne śledztwo ale kilka telefonów pozwoliło mi ustalić, że na razie do żadnej zmiany właściciela w Wiśle nie dojdzie.

Oddajmy głos człowiekowi, który współpracuje z firmą Stechert, nazwijmy go Helmut: “Firmę do ubiegłego roku prowadził Erwin Stechert, szło jako tako więc szukał inwestora. Jörg Löser przejął firmę na początku roku. Firma ma dwa zakłady: w Wilhermsdorf oraz w Gößnitz (zarejestrowany jako osobna firma Goessnitzer o kapitale 28 050 euro – przypisek Szj).

Problemy zaczęły się wiosną. Dostawcy przestali otrzymywać zapłatę za swoje towary więc dostawy się zakończyły. A w związku z tym produkcja była powoli wygaszana. W niemieckim sądzie są już pozwy wierzycieli przeciwko Stechertowi.  Teraz trwa już tylko pozorna produkcja, z tych materiałów, które jeszcze pozostały. Większość doświadczonych pracowników się zwolniła, część jest na urlopach. Ci którzy zostali, niedawno dostali wypłaty za maj. Zaległości wobec dostawców rosną, firma zalega też ze składkami na ubezpieczenie społeczne. Wszystkich długów może być nawet kilka milionów euro. Pracownicy o planach zakupu Wisły Kraków dowiedzieli się z internetu. To było dla nich tym ciekawsze, że Jörg przyjeżdżał do nich kilka razy i obiecywał zagranicznego inwestora oraz pieniądze na inwestycje. Zresztą trudno mi uwierzyć, że Stechert jest w stanie kupić spory klub piłkarski, przecież to nie jest duża firma”.

Tyle Helmut. Stechert rzeczywiście do gigantów nie należy. Kapitał zakładowy to 250 tys. euro, a z bilansu dostępnego w niemieckim rejestrze można wyczytać, że w 2014 r. budynki i maszyny należące do Stecherta były warte 1.5 mln euro, a urządzenia i maszyny należące do firmy wyceniono na 3 mln euro. Z bilansu wynika również, że w 2014 spółka miała 500 tys. euro strat. W jaki sposób Stechert miałby znaleźć środki na zakup Wisły za 40 milionów i 80 milionów na zainwestowanie w klub? To jest bardzo dobre pytanie.

Chciałem poprosić firmę o odpowiedź. Niestety, kilka dni temu udało mi się porozmawiać jedynie z CEO Stecherta Ralfem-Wernerem Münsterem, który poprosił o maila i stwierdził, że w czwartek firma do wszystkiego się odniesie. Niestety, na maila nie dostałem odpowiedzi a w firmie nikt już nie odbiera telefonów.

W sieci pojawia się też informacja o związku Jörga Lösera z praniem brudnych pieniędzy, za które został skazany pewnie Mołdawianin. W tej sprawie wiadomo, że przez firmy potencjalnego właściciela Wisły przepłynęło 100 milionów brudnych dolarów, ale samemu Löserowi nie postawiono żadnych zarzutów. No cóż, jeśli chcecie zobaczyć, jak wygląda mechanizm prania brudnych pieniędzy, z wykorzystaniem obywateli Mołdawii i europejskich firm polecam wam ten odcinek Superwizjera.

Meresiński: Nie chcę już rozmawiać o Wiśle Kraków

Jakub Meresiński sprzedał Wisłę i wybiera się na wakacje. fot. Instagram Jakuba Meresińskiego

Kilka minut po 17 zadzwonił Jakub Meresiński, z prośbą żeby dać mu spokój. Może przeczytał tę notkę? 

„Witam, Jakub Meresiński. Już nie jestem właścicielem Wisły Kraków, proszę zostawić moją osobę w spokoju, nie mam juz żadnych praw do tego klubu, wszystko już nie należy do mnie. Za sekundę spółka Projekt-gmina.pl tez już nie będzie należeć do mnie. Od dnia dzisiejszego jestem osobą fizyczną a nie osobą publiczną”.

Chciałem zapytać, jaką mam pewność, że to co mówi jest prawdą? W końcu mieliśmy z tym ostatnio różne doświadczenia. 

„Umowa sprzedaży jest gotowa, mój pełnomocnik prawny podpisze ją w ciągu godziny, to jeden z krakowskich adwokatów wyznaczony przeze mnie. Umowa dżentelmeńska już została zawarta. Kwota umowy jest tajna. Nie mogę się wypowiadać na ten temat”.

Po co mu w ogóle była ta historia z Wisłą?
„Nie sądziłem, że się zadzieją takie rzeczy, to raz. Miałem fajny pomysł na to i fajnych ludzi którzy mieli to wesprzeć i ratować.  A trzy to gdyby nie ja, to nie wiadomo gdzie by ta Wisła teraz była. A już różne rzeczy można było domniemywać

Jak Meresiński mógł nie wiedzieć co się wydarzy? Przecież zna pan swoją przeszłość? Od kilku dni wciąż dzwonią do mnie ludzie oszukani przez niego… 

„Niech dzwonią. To są rzeczy, które były, minęły, można zrobić rachunek sumienia i iść dalej”.

A jaki właściwie był jego pomysł na Wisłę?

„Pomysł był fajny. Ale teraz chcę odpocząć, jadę na zasłużony urlop, który musiałem przełożyć przez to zamieszanie. To była była ostatnia przygoda z czymś takim.Nie chcę już rozmawiać o Wiśle Kraków”

Kim jest przestępczy szef właściciela Wisły? To bandyta z barwną przeszłością

 

Jakub Meresiński według prokuratury w Częstochowie należy do grupy przestępczej wyłudzającej podatek VAT. Poznajcie szefa tej grupy. A przy okazji poczytajcie o kolejnych ściemach właściciela Wisły Kraków.

Dwa tygodnie temu dowiedzieliśmy się, że Jakub Meresiński miał wyłudzić kilka milionów złotych. Ale według śledczych, to nie on jest szefem grupy, która łącznie okradła Skarb Państwa na prawie 70 milionów. Jak informuje prokuratura głową tego przedsięwzięcia jest Sebastian M.

Szef grupy przestępczej, do której ma należeć Jakub Meresiński zasłynął spacerami z dziką pumą

Szef grupy przestępczej, do której ma należeć Jakub Meresiński zasłynął spacerami z dziką pumą.

To bardzo ciekawa postać. Tak jak Meresiński związany jest z Częstochową. W 2000 r. przejął od ojca firmę Dospel (pamiętają ją dobrze kibice GKS Katowice, bo firma kiedyś sypnęła kasą na klub ale w zamian zażądała zmiany nazwy), sponsorował też żużlowców Włókniarza Częstochowa. Angażował się w działalność charytatywną jak i politykę (sponsorował kampanię prezydenta Częstochowy Krzysztofa Matyjaszczyka z SLD). Zasłynął tym, że po ulicach Częstochowy chodził z dziką pumą na smyczy.

M. działał podobnie do Meresińskiego: dużo obiecuje (w Częstochowie miał budować osiedle dla seniorów, w Niwkach chciał stworzyć ogród zoologiczny), ale jego obietnice szybko okazują się bujdą z której nic nie wynika. Budowa zoo w Niwkach skończyła się wyprzedażą dzikich zwierząt na Allegro…

Problemy Sebastiana M. zaczynają się w kwietniu 2014. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Prokuratura Okręgowego i Urząd Kontroli Skarbowej z Gdańska wszczynają śledztwo, w którym dziś zarzuty ma Meresiński. Oszustwo miało się kręcić wokół Dospelu i powiązanych z nim kapitałowo firm, które zawierały fikcyjne transakcje by odliczać VAT, a ich siedziby umiejscowione są zarówno w Polsce, jak i w innych krajach Unii Europejskiej.

Część z firm mieściła się w Anglii. I tu dochodzimy do prawdziwych kłopotów Sebastiana M. Tak opisywał to portal londynek.net: “Pochodzący z Częstochowy 40-letni Sebastian Myśliwiec prowadził w Polsce firmę produkującą urządzenia wentylacyjne. W kwietniu 2014 roku udał się do biura księgowego na Edmonton, które zajmowało się obsługą jego firmy zarejestrowanej w Anglii. Biznesmenowi towarzyszyło dwóch uzbrojonych mężczyzn. Myśliwiec zażądał od księgowego, aby wystawił jego firmie fałszywe rachunki, umożliwiając tym samym wyłudzenie podatku VAT. Gdy księgowy odmówił, zarówno jemu, jak i drugiemu pracownikowi biura grożono bronią, a następnie okradziono. Jak informuje policja, zabrano 10 tys. funtów w gotówce, kilka iPhone’ów, iPad, kluczyki do samochodu i polski dowód osobisty”.

Gangsterskie metody zakończyły się wyrokiem 6 lat i 3 miesięcy więzienia dla Sebastiana M. Skazano też jego współpracowniczkę. Z tego co udało mi się dowiedzieć, M. odbywa karę w Anglii. 

Trzeba przyznać, że ciekawych partnerów biznesowych wybrał sobie właściciel Wisły. Meresiński nazywa to błędami młodości. Ale niestety nadal je popełnia. Swoim zachowaniem, przypomina mi Marcina Plichtę, szefa Amber Gold. Gdy tropiłem go kilka lat temu, zachowywał się bardzo podobnie. Zgrywał pewnego siebie, co chwilę wrzucał nowe, sprzeczne informacje, ignorował fakty, albo zwyczajnie kłamał.

To samo robi Meresiński. Gdy wczoraj napisałem, że udziały w jego firmie są zajęte przez Urząd Skarbowy napisał na Twitterze, że sprawa jest nieaktualna. I odesłał do KRS Online.

 

Jasne. Poniżej wrzucam ostatni wpis z akt spółki Meresińskiego. Dalej w aktach już tylko papierowa okładka. W zarządzeniu referendarza sądowego Przemysława Szczepańskiego jest stoi czarno na białym: wniosek o uchylenia zawieszenia zwrócony. 

Komu wierzycie? Sądowi gospodarczemu w Warszawie czy tweetom Jakuba Meresińskiego? Wybór należy do Was.

Komu wierzycie? Sądowi gospodarczemu w Warszawie czy tweetom Jakuba Meresińskiego? Wybór należy do Was.

UPDATE: Po ukazaniu się wpisu Jakub Meresiński zamieścił tweet ze zdjęciem pisma informującego, że zajęcie udziałów zostało uchylone. Ze względu na wymóg rzetelności i staranności dziennikarskiej zamieszczam tu ten wpis:

 Weźmy na warsztat kolejne stwierdzenia Meresińskiego. Mówi, że prowadzi biznes z siostrą. Z dokumentów sądowych wynika, że jedyną osobą z którą Meresiński obecnie prowadzi biznes jest Katarzyna Ptak (kobieta nie ma żadnych związków z Antonim Ptakiem. Nazwisko przyjęła po mężu). On jest prezesem, ona wiceprezesem spółki Projekt-Gmina.pl. Nie jest to imponujące przedsięwzięcie. Z dokumentów wynika, że firma nie ma żadnego majątku, wynajmuje biuro o powierzchni 85 metrów z garażem w Warszawie a Meresiński jako prezes łamie prawo, nie składając rocznych raportów spółki. Ciekawe czy wiedzą o tym gminy, które reklamują się na stronie internetowej spółki?

Znalazłem jeszcze jeden ślad po działalności Meresińskiego z siostrą (?) Katarzyną Ptak. To firma Spot Media, założona przez panią Ptak z mężem Antonim. W jej aktach jest umowa najmu wirtualnego biura przy ul. Wiślanej w Warszawie, a na umowie Meresiński figuruje jako osoba upoważniona do odbioru korespondencji.

Jakub Meresiński był upoważniony do odbioru poczty w firmie siostry (?). Ale spółka już się stamtąd wyniosła.

Jakub Meresiński był upoważniony do odbioru poczty w firmie siostry (?). Ale spółka już się stamtąd wyniosła.

Niestety, w maju umowa została wypowiedziana i po firmie Spot Media nie ma już tam śladu.

Sprawdźmy kolejny biznes właściciela Wisły. W wywiadzie ze Sportowymi Faktami mówi: “Zajmuję się też ubezpieczeniami. W swojej ofercie mamy ok. 24 firm. Prowadzę ten biznes wspólnie z siostrą”.

Katarzyna Ptak rzeczywiście prowadzi w rodzinnych Rędzinach firmę “Multi Ubezpieczenia Kompleks”. Z dokumentów wynika, że to działalność polegająca na pośrednictwie ubezpieczeniowym, zarejestrowana w ewidencji przedsiębiorców na panią Ptak. Ani śladu po Meresińskim. No chyba, że pan Jakub pracuje po prostu u siostry. Chciałem ją o to zapytać, czekam aż oddzwoni po zostawieniu prośby o kontakt.

Strona działalności ubezpieczeniowej wspólniczki Meresińskiego

Strona działalności ubezpieczeniowej wspólniczki Meresińskiego

Weryfikujemy kolejne stwierdzenie Meresińskiego. “Właścicielem Wisły jest moja firma „projekt-gmina.pl”. Zarówno ją, jak i Wisłę Kraków, formalnie reprezentuje mój przyjaciel”. Nie wiem co ma na myśli pan Jakub, ale śladów po innych przyjaciołach Meresińskiego w KRS brak.

DSC_0356

Właściwie każde słowo Meresińskiego warto sprawdzać, czy przypadkiem kolejny raz nie minął się z prawdą. Weźmy choćby jego książkę. Pan Jakub chwali się, że “fajnie wyszło, zebrał dobre recenzje, sprzedaż również była zadowalająca”. Ale nie dodaje, że wydał książkę w firmie rozpisani.pl, zajmującej się self-publishingiem. “Cokolwiek piszesz – sztukę, powieść, opowiadanie, wiersze czy pamiętniki – pomożemy Ci to wydać i wprowadzić do sprzedaży”. A to już nie brzmi tak prestiżowo, prawda? 

Popytałem też o Fabio Esposito, który miałby zostać wiceprezesem Wisły. Znają się z Meresińskim z Częstochowy. I chociaż w dokumentach tego nie widać, to pan Esposito może reprezentować poważnych inwestorów z Italii. Ale o tym nie chcę się rozpisywać, bo historia Roberto Saviano skutecznie mnie do tego zniechęca…

Moralność użytkowa

Zrzut ekranu 2014-11-10 o 14.05.05

Pan Paweł lubi sobie pożartować. Na przykład z gwałtów.

Nic mnie tak nie zapienia w naszych mediach jak hipokryzja. Gdy po ubiegłotygodniowym ujawnieniu przez tabloidy nagrań z pijanym posłem Wiplerem, szarpiącym się z policją, zobaczyłem wzmożenie moralne szefa portalu Weszlo.com Krzysztofa Stanowskiego, zapienienie sięgnęło zenitu.

Facet do tej pory robił ceniony przeze mnie serwis piłkarski, zmienił oblicze mediów sportowych, bo jako pierwszy odważył się pisać to co myśli, nie idąc na układy i kompromisy (tak mi się przynajmniej kiedyś wydawało).

Ale kiedy zamiast piłką zaczął się krzewieniem moralności i etyki, skoczyło mi ciśnienie. Jako chwyt retoryczny do obrony Wiplera (żeby było jasne – wg mnie poseł dostał, na co zasłużył, inna sprawa to brak profesjonalizmu u zatrzymujących go policjantów) Stanowski użył sprawy Polańskiego. Już tytuł dał dobry: „Wsparcie dla gwałciciela, pogarda dla pobitego„. Chwytliwe, nie ma co. W tekście Stanowski udowadnia m.in., że gdyby to Monika Olejnik dostała pałą od policji, to pracę straciłby komendant policji (ale najpierw musiałaby po pijaku czołgać się po ulicach), a ogólnie Polska to dziki kraj. Może. Ma Stanowski prawo do takich poglądów. Ale szkoda, że nie jest konsekwentny.

Bo w czwartek Stanowski pisze, że „państwo polskie chroni dziada ściganego za zgwałcenie w dupę 13-latki” i „dziecięcy gwałciciel spotyka się też z wielką wyrozumiałością ze strony głównych mediów oraz tzw. autorytetów moralnych”.

dziad

W czwartek Stanowski piętnuje gwałcicieli.

tyson

W poniedziałek kolega Stanowskiego robi sobie na jego stronie z gwałtu żarty.

A w poniedziałek na swojej stronie publikuje felieton swojego kolegi, Pawła Zarzecznego, który o skazanym na trzy lata za zgwałcenie 18-letniej Desiree Washington pisze tak: „za gwałt na miss America – niewinny, zrobiła fajkę i oskarżyła”.

Za treści umieszczone na stronie odpowiada jej redaktor naczelny lub właściciel a w przypadku Weszlo osobą odpowiedzialną za treści nadal jest Krzysztof Stanowski. Czy coś się zmieniło w jego podejściu do gwałtu przez weekend? Czy sam siebie przez trzy dni zdążył zaliczyć do „głównych mediów wyrozumiałych dla gwałcicieli”? Albo do grupy „autorytetów moralnych”?

A może po prostu w całym tym wzmożeniu moralnym chodzi tylko o kliknięcia przekładające się na kasę, a czy tematem jest gwałt, czy faul, to sprawa drugorzędna?

PS. Nie, nie jestem obrońcą Jarosława Kuźniara, co zarzuca często adwersarzom Krzysztof Stanowski. Pan Kuźniar zablokował mnie na twitterze, za wytykanie mu różnych potknięć, więc ten argument się nie utrzyma 😉

Nikt ci tyle nie da, co polityk obieca

Tytuł wpisu jest parafrazą powiedzenia krążącego w środowisku piłkarskim, gdzie wielu prezesów i menadżerów mami nierozgarniętych piłkarzy wizją nierealnych zarobków, a ci na te obietnice dają się nabierać. Ale do polityków też pasuje.

Czytam na stronie Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, że zapowiadają kolejny w przełom w e-administracji. Łatwiejszy dostęp do urzędów, załatwianie spraw bez wychodzenia z domu, itp, itd.

Zrzut ekranu 2014-08-27 o 14.14.22

I tak sobie myślę, że gdzieś już to czytałem. Trzy kliknięcia w archiwum Gazety Wyborczej i bingo!

Zrzut ekranu 2014-08-27 o 11.31.16

W 2009 roku, czyli dokładnie pięć lat temu urzędnicy obiecywali to samo! „Koniec z bieganiem z papierkami między biurkami, podpis elektroniczny w dowodzie. Rząd zapowiada rewolucję cyfrową w administracji!” – pisał Przemysław Poznański.

Rewolucja ciągle pozostaje w zapowiedziach, na stronach wielu urzędów trudno znaleźć aktualną zakładkę Biuletynu Informacji Publicznej, a co dopiero mówić o bardziej zaawansowanych kwestiach.

I właściwie to mnie nawet nie dziwi. Dziwi mnie tylko trochę lenistwo urzędników z ministerstwa.  Że im się przez pięć lat nie chciało niczego nowego wymyślić. Do zobaczenia za pięć lat, znowu posłuchamy o rewolucji w administracji.