Tytuł wpisu jest parafrazą powiedzenia krążącego w środowisku piłkarskim, gdzie wielu prezesów i menadżerów mami nierozgarniętych piłkarzy wizją nierealnych zarobków, a ci na te obietnice dają się nabierać. Ale do polityków też pasuje.
Czytam na stronie Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, że zapowiadają kolejny w przełom w e-administracji. Łatwiejszy dostęp do urzędów, załatwianie spraw bez wychodzenia z domu, itp, itd.
I tak sobie myślę, że gdzieś już to czytałem. Trzy kliknięcia w archiwum Gazety Wyborczej i bingo!
W 2009 roku, czyli dokładnie pięć lat temu urzędnicy obiecywali to samo! „Koniec z bieganiem z papierkami między biurkami, podpis elektroniczny w dowodzie. Rząd zapowiada rewolucję cyfrową w administracji!” – pisał Przemysław Poznański.
Rewolucja ciągle pozostaje w zapowiedziach, na stronach wielu urzędów trudno znaleźć aktualną zakładkę Biuletynu Informacji Publicznej, a co dopiero mówić o bardziej zaawansowanych kwestiach.
I właściwie to mnie nawet nie dziwi. Dziwi mnie tylko trochę lenistwo urzędników z ministerstwa. Że im się przez pięć lat nie chciało niczego nowego wymyślić. Do zobaczenia za pięć lat, znowu posłuchamy o rewolucji w administracji.
Pal licho, jeśli swoje teorie spiskowe na bredniach Leppera buduje bloger Matka Kurka, ten sam który skompromitował się oczernianiem Jerzego Owsiaka. Ale jeśli tych argumentów do chłostania kolegów używa w TOK FM Roman Kurkiewicz, a dziennikarz Rzeczpospolitej ubolewa na Twitterze, że szkoda mu Leppera, z którego zrobiono wariata, to czas powiedzieć stop! Mam już dość czytania i słuchania bzdur na ten temat. Stąd krótka i pomocna ściągawka dla kolegów dziennikarzy, którym albo się nie chciało albo nie potrafili sprawdzić kilku faktów.
29 listopada 2001 Sejm debatuje nad odwołaniem Andrzeja Leppera z funkcji wicemarszałka. Ten zgodnie z zasadą, że najlepszą obroną jest atak wyskakuje na mównicy i oskarża kilku polityków o korupcję. Rzuca również, że ma informacje o lądowaniu w Klewkach na Mazurach Talibów, zaopatrujących się tam w bakterie wąglika. Tak rodzi się jedna z legend III RP.
Źródłem tych rewelacji jest Bogdan Gasiński. W przeszłości kontroler biletów, zootechnik i oszust ścigany przez prokuraturę. Już pół roku później Gasiński w rozmowie z Gazetą Wyborczą przyznaje: “Ja pani mówię, jak jest. Ta sprawa, którą podnosił Lepper [29 listopada 2001], jest cała wymyślona przez niego”. („Nie kłamię, że kłamałem”, Gazeta Wyborcza nr 110, wydanie z dnia 13/05/2002)
Nie uwierzyła w to Maria Wiernikowska, która poszła tropem Klewek i stworzyła reportaż oraz książkę “Zwariowałam”. Występuje tam m.in. jasnowidz z Człuchowa, a całość “odsłania obraz kraju korupcji, przemożnych układów wywodzących się z PRL i ciągłej obecności dawnych służb komunistycznych” – jak pisał o reportażu Bronisław Wildstein.
Lepper, Wiernikowska, jak i inni mówiący o Talibach w Polsce, słyszeli, że coś dzwoni, ale kościół, gdzie biły dzwony był bardzo daleko.
Cała historia zaczyna się w 1997 r. Wtedy Aleksander Makowski, polski szpieg na emeryturze, odświeża znajomość z biznesmenem Rudolfem Skowrońskim i razem (korzystając zapewne z wywiadowczych kontaktów) jadą do Afganistanu. Tam w Dolinie Pandższeru poznają Ahmada Szaha Masuda – z pochodzenia Tadżyka, przywódcę Sojuszu Północnego. UWAGA! Teraz będzie ważne: Sojusz Północny był śmiertelnym wrogiem Talibów, a sam Masud został 09.09.2001 zamordowany przez współpracującą z Talibami Al Kaidę.
Makowski ze Skowrońskim do Afganistanu jeździli ok. 10 razy. W planach mają handel afgańskimi szmaragdami, Polacy mają drukować dla Afganistanu banknoty i dostarczać broń oraz maszyny górnicze. Interesy powoli ale idą do przodu.
Jak twierdzi Makowski, od 1998 r. jego wizyty w Azji mocno zainteresowały Amerykanów, po wybuchach bomb przez ich ambasadami w Kenii i Tanzanii: “Wiadomo było, że stoi za tym Bin Laden. Myśmy już wtedy dostarczali informacji o miejscach jego pobytu, w zasadzie codziennie, bo wywiad Masuda wiedział, gdzie on jest. I mógł śledzić jego ruchy. Tyle że Amerykanie zupełnie nie mieli pomysłu, co z nim zrobić.”
Informacje od Makowskiego i jego afgańskich informatorów bardzo mocno zaszkodziły Talibom i Al Kaidzie. Twierdzenie, że ich przedstawiciele mieli lądować u współpracownika Makowskiego i brać od niego bakterie wąglika jest kuriozalne.
Zwłaszcza, że po 11 września 2001 interesy Sojuszu Północnego i Skowrońskiego zakończyły się. Niespełna miesiąc po zamachach zaczęła się amerykańska inwazja na Afganistan i marzenia o szmaragdowym biznesie prysły.
A co robili w Polsce Afgańczycy od Masuda? Rudolf Skowroński zapraszał ich do swojej posiadłości na Mazurach. Jak przyznaje Makowski, zdarzało się, że latali śmigłowcami: “Dla nich to była bardzo dobra meta, bo jedno z największych skupisk Afgańczyków, często wpływowych, było w Niemczech. Mieli więc niedaleko do swoich ziomków”.
To właśnie wtedy Gasiński, który u Skowrońskiego pracował od września 1999 do kwietnia 2001 r. mógł widzieć egzotycznych gości w Klewkach. Ale bardziej skupiał się chyba na okradaniu Skowrońskiego – w tym czasie miał wyprzedać należące do biznesmena krowy, sprzeniewierzył też pensje pracowników. Według prokuratury Gasiński dokonał w Klewkach oszustwa na 700 tys. złotych.
I na pewno ani Gasiński, ani Lepper nie mieli w listopadzie 2001 r. wiedzy o żadnych więzieniach CIA w Polsce. Dlaczego? Bo Abd al-Rahim al-Nashiri i Abu Zubaida wylądowali na lotnisku w Szymanach 5 grudnia 2002. Czyli w Starych Kiejkutach pojawili się ponad rok po show Leppera w Sejmie.
W ramach ciekawostek – umowę Skowrońskiego z Masudem dotyczącą szmaragdów pilotował znany warszawskich mecenas Robert Smoktunowicz.
Wnioski z tej historii płyną smutne. Świat objaśniają nam w mediach ludzie, którzy nie interesują się światem, dla których każdy Afgańczyk to Talib i terrorysta. W poważnych redakcjach nie brakuje ludzi, którzy nie potrafią łączyć faktów, ustalać związków przyczynowo-skutkowych, mają problem z ustaleniem chronologii wydarzeń, nie czytają ogólnodostępnych informacji. Kończy się biciem piany i robieniem ludziom wody z mózgu. Chyba słyszę chichot Leppera za grobu…
Ps. Cytaty z Aleksandra Makowskiego pochodzą z bardzo dobrej książki „Zawód szpieg” Michała Majewskiego i Pawła Reszki.
Po tragedii w Kamieniu Pomorskim pierwsi obudzili się politycy. Chociaż często wydaje mi się, że Himalaje hipokryzji już zostały osiągnięte, oni ciągle wspinają się wyżej.
Tysiące pijanych kierowców w Polsce to nie wynik łagodnego prawa, ale społecznego przyzwolenia na jazdę po pijaku. Nie jestem naukowcem, żeby wnikać skąd to przyzwolenie się bierze. Ale mam głębokie przekonanie, że fatalny przykład idący od elit, ma na to swój delikatny wpływ. Dlaczego po pijackich wyczynach posła Wiplera, Kaczmarka, Biernata albo wcześniej Cieślaka ich koledzy nie potępili tych zachowań? Dlaczego nie spotkał ich ostracyzm?
Wiem, że żaden z nich nikogo po pijaku nie zabił. Ale ich wyczyny i tolerancja albo nieme przyzwolenie dla nich innych polityków utrwalają polską kulturę picia, która w efekcie prowadzi do takich tragedii jak w Kamieniu.
A skoro fatalny przykład dają posłowie, czyli wybrańcy narodu, to dlaczego mielibyśmy więcej wymagać od samego narodu? Zatem panowie posłowie! Zanim zaczniecie znowu dzielić się swoimi pomysłami, spójrzcie w lustro i policzcie w pamięci ilu pijanych kolegów wsiadło przy was po imprezie do samochodu, z iloma sami jechaliście i ile razy pozwoliliście na podobne zachowania. A potem możecie licytować dalej…
Karierę robi ostatnio w Polsce blog ASZdziennik. Strona kabaretowo-satyryczna, autorzy wyraźnie zaznaczają, że publikują newsy ZMYŚLONE. Poczucie humoru na raczej wysokim poziomie, więc popularność zasłużona. Ostatnio napisał o nich nawet branżowy PRESS.
Ale to nic z w porównaniu z zaszczytem, który kopnął ASZdziennik kilka dni temu. Otóż ich niepoważnego newsa wziął na warsztat ktoś z jakże poważnego Naszego Dziennika. Niby zaznaczył, że news zmyślony, ale nie przeszkodziło mu to wysmażyć w oparciu o niego całkiem pokaźnego elaboratu. Żarty ASZdziennika pozwoliły wysnuć Naszemu Dziennikowi teorię, że w Sejmie nie brakuje satanistów…
Autor tego dzieła, Tomasz M. Korczyński przedstawia się na Twitterze jako „doktor nauk humanistycznych, socjolog, publicysta, ekspert ds. zjawiska prześladowań chrześcijan w świecie”. Nie mam doktoratu, ale do dziś myślałem, że do jego otrzymania czytanie ze zrozumieniem jest niezbędne. Cóż, człowiek uczy się całe życie…
Jest w języku polskim takie piękne powiedzenie “robić z gęby cholewę”. Jest też “rzucać słowa na wiatr”. Albo “obiecywać gruszki na wierzbie”. Wszystkie znaczą mniej więcej to samo. I wszystkie nadają się idealnie do wyszycia na fartuszku, który wierni wyborcy powinni podarować pod choinkę posłowi Józefowi Lassocie.
A szczególnie o taki prezent powinni zatroszczyć się mieszkańcy gminy Mogilany. Ich miejscowość dzieli na pół ruchliwa “zakopianka”. Żeby dojść do szkoły albo sklepu trzeba pokonać cztery pasy pełne pędzących aut. Na prośbę o sygnalizację świetlną Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad odpowiada, że to niemożliwe, ograniczenia prędkości wielu kierowców nie przestrzega. Skutki są tragiczne.
Rozwiązaniem byłoby przejście podziemne lub kładka nad “zakopianką”. Oczywiście problemem jest brak kasy. Ale mieszkańcy Mogilan naiwnie uwierzyli, że skoro mają swoich przedstawicieli w Sejmie, a w dodatku ci przedstawiciele należą do rządzącej od kilku lat koalicji to może poprosić o pomoc jednego albo drugiego posła?
Jak pomyśleli, tak zrobili. Wśród posłów, którym postanowili zaufać był wspomniany Józef Lassota. Poseł się pewnie ucieszył, bo dzięki złożonemu w marcu 2012 r. zapytaniu mógł poprawić poselskie statystyki, oświadczenie w sprawie kładki wylądowało nawet na youtube’a.
I oto nadchodzi ten dzień! 13 grudnia 2013 roku Sejm głosuje kolejne poprawki do budżetu. Wśród nich jedna, złożona przez grupę posłów PIS, zakłada sfinansowanie budowy kładki przez “zakopiankę” w miejscowości Gaj, gmina Mogilany. To może być piękne zwieńczenie długich starań, nie potrzeba heroizmu, no chyba, że za taki uznamy zagłosowanie za pomysłem politycznych przeciwników. Wystarczy nacisnąć przycisk. Raz. I rękę podnieść. Wybija godzina 12:58 i 23 sekundy. I co? I pstro!
OK, ekipa, która biegała w poniedziałek po Warszawie i siała zniszczenie, robiła to w ramach marszu zorganizowanego przez narodowców. Ale według mnie, żadni z nich faszyści. Oni nie wyznają faszystowskiej ideologii, ich ideologią jest agresja, bunt, negacja władzy i istniejącego porządku. Stałem wśród nich i jestem przekonany, że w dzikiej wściekłości, z którą próbowali wyrywać kostkę z chodników i znaki drogowe z ziemi nie było fascynacji nacjonalizmem, ale nienawiść do całego otaczającego świata, w tym do próbujących ich powstrzymywać organizatorów marszu.
Snuję te analogie bo chcę zrozumieć po co ktoś jedzie przez całą Polskę, żeby spalić tęczę i rzucić kamieniem w policjanta. A może tak jak w latach 80. młodzi bez perspektyw i nadziei jechali wykrzyczeć swoją złość do Jarocina, tak teraz jadą z takimi samymi intencjami na marsz do Warszawy?
Wśród zadymiarzy w poniedziałek widziałem (łatwo ich rozpoznać po emblematach klubów sportowych na ubraniach) głównie przedstawicieli Polski B: Bydgoszcz, Gorzów, Radom, Radzyń Podlaski. Nawet jak z Warszawy, to Praga albo Wola. Tam skąd przyjechali bezrobocie daje w kość całym rodzinom, bez układów możesz co najwyżej porozdawać ulotki albo załapać się na kasę do Biedronki za 1700 złotych na rękę. Może pan prezydent i reszta polityków spojrzałaby na te zamieszki, jak na krzyk straconego pokolenia a nie opowiadała głodne kawałki o strasznych skutkach zasłaniania twarzy na demonstracjach i nieporadności policji. Bo punków nie wyparły z angielskich ulic policyjne kordony, tylko yuppies bogacący się wraz z rozwijającą się gospodarką.
Na początku jest pięknie i kolorowo, tylko zawsze kończy się tak samo…
To był mój trzeci Marsz Niepodległości. Po przygodach ze spalonym wozem TVN24 i posłem Wiplerem, znowu wybrałem się do centrum. I znów, po tym jak opadła adrenalina, wróciłem do domu przybity i smutny.
Nie ma dwóch zdań, impreza, nawet jeśli w zamierzeniu organizatorów ma szczytny cel uczczenia niepodległości, a wśród uczestników jest wiele rodziców z dziećmi (po każdej zadymie wycierają sobie nimi buzie media sympatyzujące z marszem, jako dowód, że wszystko właściwie jest OK), to marsz jako taki przyciąga mnóstwo nastawionych na konfrontację i co roku zamienia się w zadymę z policją.
Ja co roku próbuje się wmieszać w ten najagresywniejszy tłum. Idę wśród zakapturzonych i z kominiarkami na głowie kiboli, może trochę po to żeby poszukać adrenaliny, ale przede wszystkim po to żeby zrozumieć.
I przyznaję, że za cholerę nie jestem bliżej pojęcia, dlaczego co roku kończy się tak samo.
Nie rozumiem dlaczego, skoro to święto pozytywne, dominuje negatywna energia. Większość haseł jest przeciw komuś, czemuś, z moim ulubionym “chuj wam w twarze dziennikarze”.
Po drugie nie rozumiem dlaczego kibole nienawidzący się na co dzień potrafią na jeden dzień zawiesić spory i maszerować ramię w ramię. Zawisza obok Legii, Legia podziwiająca flagę “Narodowy ŁKS”, w tle biegnie Lech. Co ich tak jednoczy? Nienawiść? Do kogo? Do policji? Do rządu? Do państwa? Nie rozumiem, bo nie potrafię połączyć w jedno założenia na twarz chusty z symbolem Polski Walczącej, wyrywania kostki brukowej z ulicy i rzucania nią w policjanta, a na koniec kopania leżącego niewinnego człowieka.
Nie miałem odwagi, ale kusiło mnie, żeby ich zapytać, tych rzucających, podpadalających, bijących, co dalej, jeśli już rzucą, podpalą, pobiją? O co im właściwie chodzi? Czy za ich agresją kryją się jakieś pomysły, plany, marzenia? Jak oni chcieliby urządzić ten kraj? W końcu mają do tego takie samo prawo jak ja…
Oczywiście, możemy się oburzyć, nazwać ich bydłem, szumowinami, bandytami, żądać ich zamknięcia, wyklęcia, anihilacji. Ale to nie sprawi, że znikną. Możemy naciskać na policję, żeby zrobiła z nimi porządek ale nikt nie zrobi ot tak porządku z kilkoma tysiącami nabuzowanych chłopaków. Widziałem dziś policjantów, prowokowanych przez kiboli. Nie reagowali bo bali się linczu. Żadne prawo ani przepisy by ich do reakcji nie zmusiły.
Możemy zakazać za rok marszu, ale oni zjadą się z całej Polski i zrobią nielegalną zadymę. Nie znikną, choćby i stu publicystów napisało sto tekstów o widmie faszyzmu, drugie sto o nieudolnym rządzie, a reszta o policyjnej prowokacji. Efektem będzie tylko bełkot polityków, którzy znów wymyślą jakieś kretyńskie prawo.
Bohaterowie dzisiejszych nagłówków od tego nie wyparują. A jedyną drogą, żeby coś zmienić musi być dialog. Bo jak nie spróbujemy ich zrozumieć, dowiedzieć się o co im chodzi, to za rok zmieni się tylko obiekt, który spłonął przy okazji święta niepodległości. Będzie ciężko. Ale innego wyjścia nie ma.
Klub Enklawa – tu kariera posła Przemysława Wiplera weszła w ostry zakręt
Przemysław Wipler zawiesił się jako prezes Stowarzyszenia Republikanie. Takiego maila rozesłał dziś do sympatyków:
Drodzy Republikanie, Dziękuję Wam za liczne wyrazy wsparcia i nieuleganie zbędnym emocjom w ciągu ostatnich dwóch dni. Przepraszam za zaistniałą sytuację. Niezależnie od mojej oceny przebiegu wydarzeń, nie przysparzałbym Wam problemów, gdyby nie było mnie w tamtym miejscu o tamtej porze. To co nie ulega wątpliwości, to fakt, że zostałem dotkliwie pobity i że zostały opublikowane w mediach zmanipulowane informacje na mój temat. Mam nadzieję, że zostaną upublicznione nagrania z monitoringu. W tej chwili muszę zająć się wyjaśnieniem sprawy i na tym skupię wszystkie swoje wysiłki w najbliższych tygodniach. W związku z tym, po konsultacji z innymi członkami Zarządu Stowarzyszenia Republikanie, zawieszam sprawowanie funkcji Prezesa Zarządu Stowarzyszenia. Do 23 listopada, kiedy Zjazd Republikański wybierze nowy zarząd, pracami Stowarzyszenia będzie kierować Anna Streżyńska, wiceprezes zarządu. Jeszcze raz dziękuję za okazane w ostatnich dniach wsparcie dla mnie i mojej rodziny. Z wyrazami szacunku, Przemysław Wipler Prezes zarządu Stowarzyszenia „Republikanie”
Renata Grochal wymaga kompetencji od polityków. A co z dziennikarzami?
Dziś na drugiej stronie Gazety Wyborczej czytam pełen zdziwienia i troski komentarz Renaty Grochal poświęcony taśmom PO, kupczeniu stanowiskami w państwowych firmach i ogólną degrengoladą polityki w wykonaniu rządzącej partii. Fajnie. Ale zamiast lać z panią redaktor krokodyle łzy postanowiłem wykonać pewną pracę intelektualno-manualną. Powiedziałem pani Renacie : „sprawdzam”.
Od 16 listopada 2007, gdy Donald Tusk został premierem, do dziś pani Grochal napisała 1290 tekstów podpisanych własnym nazwiskiem i 362 notek podpisanych GROH (wg archiwum internetowego GW). Nie znalazłem niestety wśród nich żadnych mocnych tekstów demaskujących nepotyzm i patologię w PO, za to mnóstwo takich szpalto-zapychaczy jak „Tusk szykuje się na wrzesień” (28.06.2013 „Według kilku rozmówców wiceszef partii Grzegorz Schetyna nie musi obawiać się, że jego ludzie zostaną wycięci z władz w regionach” – LOL), „Platforma szuka seksapilu” (29.12.2012 „Tusk będzie próbował uczynić głównym tematem politycznej dyskusji sprawy gospodarcze, bo to o wiele bezpieczniejsze dla PO” – taaak, kluczowe jest tu chyba słowo próbował).
Renata Grochal skwapliwie punktowała opozycję, gdy ta odważała się wytykać nepotyzm – „Służba publiczna czyli jak zarobić na państwie” (25.07.2012 – „Politycy lubią wytykać nepotyzm i kolesiostwo u swoich przeciwników. Czyżby europoseł Wojciechowski zapomniał o grzechach PiS z wdzięczności za to, że partia przygarnęła go na listę do europarlamentu, gdy jego ugrupowanie PSL Piast okazało się niewypałem?”), odważnie kibicowała nowej władzy – „Ministerstwo Skarbu: może być tylko lepiej”, 17.11.2007, „KGHM nie ma już prezesa z PiS” 18.01.2008 („- Zarząd KGHM był skrajnie upolityczniony – mówi minister skarbu Aleksander Grad.” – dziś brzmi to szczególnie zabawnie, prawda?), albo „Łowcy głów poszukają państwowych prezesów” 23.01.2008 – „Minister skarbu chce ściągać najlepszych menedżerów do spółek skarbu państwa. Czy odsunie polityków od gry o państwowe stołki?” – tekst wyjątkowo kuriozalny w kontekście późniejszej kariery Aleksandra Grada.
Dziennikarka GW była przekaźnikiem nigdy nie spełnionych obietnic premiera („Tusk: poszukać kobiet” 25.08.2009, „Premier chce, żeby kobiety miały pierwsze miejsca na połowie list PO w wyborach do Sejmu. Mężczyźni w Platformie są w szoku”). Ale tak jak nie chciało jej się weryfikować bzdur wciskanych z łatwością przez „naszych rozmówców z Platformy” (jedno z ulubionych sformułowań pani Grochal, maskujące jej anonimowych rozmówców, fraza „nasz rozmówca” pojawia się w wzmiankowanym okresie w jej tekstach 92 razy, chociaż z chwilą odsunięcia Grzegorza Schetyny częstotliwość jego występowania bardzo spadła), tak i nie patrzyła na ręce rządzącej partii, której opisywanie jest przecież jej głównym obowiązkiem służbowym. Więc może teraz zamiast ubolewać nad kolejnymi przypadkami nepotyzmu w PO, lepiej zabrać się do rzetelnej dziennikarskiej roboty?