Pan Paweł lubi sobie pożartować. Na przykład z gwałtów.
Nic mnie tak nie zapienia w naszych mediach jak hipokryzja. Gdy po ubiegłotygodniowym ujawnieniu przez tabloidy nagrań z pijanym posłem Wiplerem, szarpiącym się z policją, zobaczyłem wzmożenie moralne szefa portalu Weszlo.com Krzysztofa Stanowskiego, zapienienie sięgnęło zenitu.
Facet do tej pory robił ceniony przeze mnie serwis piłkarski, zmienił oblicze mediów sportowych, bo jako pierwszy odważył się pisać to co myśli, nie idąc na układy i kompromisy (tak mi się przynajmniej kiedyś wydawało).
Ale kiedy zamiast piłką zaczął się krzewieniem moralności i etyki, skoczyło mi ciśnienie. Jako chwyt retoryczny do obrony Wiplera (żeby było jasne – wg mnie poseł dostał, na co zasłużył, inna sprawa to brak profesjonalizmu u zatrzymujących go policjantów) Stanowski użył sprawy Polańskiego. Już tytuł dał dobry: „Wsparcie dla gwałciciela, pogarda dla pobitego„. Chwytliwe, nie ma co. W tekście Stanowski udowadnia m.in., że gdyby to Monika Olejnik dostała pałą od policji, to pracę straciłby komendant policji (ale najpierw musiałaby po pijaku czołgać się po ulicach), a ogólnie Polska to dziki kraj. Może. Ma Stanowski prawo do takich poglądów. Ale szkoda, że nie jest konsekwentny.
W poniedziałek kolega Stanowskiego robi sobie na jego stronie z gwałtu żarty.
A w poniedziałek na swojej stronie publikuje felieton swojego kolegi, Pawła Zarzecznego, który o skazanym na trzy lata za zgwałcenie 18-letniej Desiree Washington pisze tak: „za gwałt na miss America – niewinny, zrobiła fajkę i oskarżyła”.
Za treści umieszczone na stronie odpowiada jej redaktor naczelny lub właściciel a w przypadku Weszlo osobą odpowiedzialną za treści nadal jest Krzysztof Stanowski. Czy coś się zmieniło w jego podejściu do gwałtu przez weekend? Czy sam siebie przez trzy dni zdążył zaliczyć do „głównych mediów wyrozumiałych dla gwałcicieli”? Albo do grupy „autorytetów moralnych”?
A może po prostu w całym tym wzmożeniu moralnym chodzi tylko o kliknięcia przekładające się na kasę, a czy tematem jest gwałt, czy faul, to sprawa drugorzędna?
PS. Nie, nie jestem obrońcą Jarosława Kuźniara, co zarzuca często adwersarzom Krzysztof Stanowski. Pan Kuźniar zablokował mnie na twitterze, za wytykanie mu różnych potknięć, więc ten argument się nie utrzyma 😉
Na lotnisko w Trenczynie chce się wracać nie tylko z powodu widoków
Spieszmy się kochać wielkie festiwale muzyczne – tak szybko umierają. Na szczęście tylko w Polsce. Po wizycie na Pohodzie stwierdzam, że Mikołaj Ziółkowski i koledzy powinni się wybrać na Słowację po naukę jak wyjść z kryzysu.
Jako pierwszy czołowe zderzenie z rynkiem zaliczyli organizatorzy Pozytywnych Wibracji. Festiwal został odwołany, oficjalnie z powodów niezależnych od organizatorów. Nieoficjalnie z powodu znikomej liczby sprzedanych biletów.
Kolejny szok przeżyli organizatorzy Orange Warsaw Festival – przygotowali zgrabny zestaw wykonawców, promocję mieli znakomitą, ale Stadionu Narodowego nie zapełnili. Nie lepiej było na Openerze. Szef festiwalu Mikołaj Ziółkowski nie tak wyobrażał sobie pierwszą edycję bez sponsora tytularnego. Nie dość, że pieniędzy mniej, to i ludzie odwrócili się od trójmiejskiej imprezy, a korespondenci donosili o pustkach pod scenami.
Sam byłem ciekaw, jak na tym tle wypadnie słowacka Pohoda. Jeżdżę tam od pięciu lat, wcześniej bywałem na Roskilde, Openerze, OFF-ie i wielu innych festiwalach. Ale tylko Pohodzie jestem bezwględnie wierny. W Trenczynie w tym roku też było mniej ludzi, niż podczas poprzednich edycji. Ale spadek był ledwie zauważalny. Organizatorzy byli tego świadomi. – Nie jestem optymistą w kwestii przyszłości dużych festiwali. Zmienia się sposób słuchania muzyki, ludzie słuchają piosenek, a nie albumów czy konkretnych grup. Festiwale przetrwają, ale będą rozrywką dla koneserów – mówił Michał Kascak, dyrektor festiwalu w wywiadzie dla zapowiadającej festiwal gazety “Tydzień”. W ostatni weekend Kascak udowodnił, że do zmian przygotował się znakomicie. Dlaczego udało się Słowakom, a Polacy polegli?
Gwiazdą numer jeden Pohody był w tym roku Kraftwerk
1. “Nie tylko muzyka!”. To zarzut głównie do Openera, który za sprawą swojego szefa Mikołaja Ziółkowskiego stał się narzędziem dla hipsterów do zaspokajania własnej próżności i odhaczania kolejnych zespołów z recenzji Pitchforka. Ale kryzys muzyki sprawił, że narzędzie się zepsuło. Na Pohodzie muzyka jest tylko okazją do zabawy, pretekstem do spotkania, rozmowy. Atmosferze bliżej do wiejskiego festynu niż wielkomiejskiego eventu. A organizatorzy nie wstydzą się rozstawić straganów z watą cukrową, karuzeli, czy stołu do pingponga. I wygrywają na tym to co bezcenne – szczęście widzów.
2. “Szczerość!” – jeśli kupuję bilet na Orange za ciężkie pieniądze to oczekuję, że dostanę koncerty uznanych gwiazd w dobrej jakości. A dostaję bezkształtną dźwiękową magmę, bo nikt nie chce przyznać, że Stadion Narodowy nie da się odpowiednio nagłośnić. Raz można widza nabrać, ale za rok może być ciężko… Pamiętam na Pohodzie kilka lat temu występ The Teenagers. Francuzi przyjechali kompletnie pijani. Ale organizatorzy dali im szansę, przenieśli koncert o kilka godzin. Jednak zespół na scenie zachowywał się skandalicznie, więc koncert został przerwany a widzowie przeproszeni. Bo od zadowolenia gwiazd ważniejszy jest szacunek publiczności.
3. “Chciwość jest zła!” – ceny za bilety na Orange były zabójcze nawet dla dobrze zarabiających warszawiaków. Za to pomysł Ziółkowskiego, żeby dzieci wchodzące na Openera płaciły nawet ponad 300 złotych uważam za skandaliczny.
Pohoda jest wyjątkowo „kids friendly”. To się opłaca!
U Słowaków dzieci wchodzą za free, w dodatku wygospodarowano dla nich specjalne pole z licznymi udogodniami, a na festiwalu czeka ich mnóstwo atrakcji. Efekt? Tysiące rodzin przyjeżdża na Pohodę w pełnym składzie i przez trzy dni nie opuszcza terenu imprezy. Jak się domyślacie, wydają w tym czasie więcej pieniędzy niż niedojadający licealiści w Gdyni. Niby takie oczywiste…
4. “Społeczość”. Twórcy Openera liczyli, że rozstanie z Heinekenem nie będzie bolało, bo ktoś wskoczy na jego miejsce. Nie wskoczył. Liczyli, że sprawdzone zespoły przyciągną publikę. Nie przyciągnęły. (Ileż razy można słuchać od Eddiego Veddera, że jesteśmy najlepsi?). Okazało się, że marka Opener jest pusta, nie stoją za nią żadne wartości, można się bez nie obyć.
Oni na Pohodę wrócą. Ciekawe ile osób wróci na Orange?
Atmosfera stworzona przez organizatorów Pohody sprawia, że pierwsza pula biletów, dystrybuowana jesienią, gdy jeszcze nie wiadomo kto zagra za kilka miesięcy, rozchodzi się w kilka tygodni. Ludzie jadą na lotnisko w Trenczynie nie dla konkretnych zespołów. A w festiwalowym sklepie ludzie wykupują koszulki z logo imprezy, a nie z wizerunkiem największych gwiazd.
Pohoda jest marką, pod którą organizowane są imprezy także poza sezonem letnim. I sprzedają się, bo ludzie ufają marce. Wiedzą, że wstydu nie będzie, że zawsze znajdą coś dla siebie, ale przede wszystkim będą się dobrze czuć i dobrze bawić. Nie przeszkadza im chamska ochrona, nikt nie mówi, gdzie mogą iść z piwem, a z rozrywek pozamuzycznych czeka ich więcej niż napuszone teatry, artyści i pokazy mody. Co do mody na Słowacji – zero hipsterów, pozerstwa i jakoś wszyscy szczęśliwi!
Na Pohodzie nie tylko Brett Anderson odleciał
Zalecam wszystkim organizatorom polskich festiwali – pojedźcie za rok do Trenczyna. Odpuśćcie Roskilde, Primaverę, Glastonbury. Do Zachodu nam jeszcze baaardzo daleko. Ale spróbujcie dogonić Słowaków. Albo sami zostaniecie pogonieni szybciej niż wam się wydaje…
Ale fascynuje mnie postać Szybawskiego. To nowy typ biznesmena, niektórzy powiedzą oszusta, bohatera naszych czasów. Kluby Cocomo otworzył prawdopodobnie za pieniądze z poprzedniej firmy, biura tłumaczeń „Symultanka”, za interesy której trafił na 11 miesięcy do aresztu, prokuratura uznała jej działalność za przestępstwo, a Szybawskiego za przywódcę grupy przestępczej. Proces w tej sprawie jeszcze się nie rozpoczął, ale to temat na inną opowieść, pod roboczym tytułem „O nieudolności prokuratury polskiej”.
Szybawski działa na wyobraźnię. Jeździ ferrari, ubiera się jak skrzyżowanie Tony’ego Soprano z Cristiano Ronaldo, bez żenady opowiada, że interesuje go przede wszystkim zrobienie jak największych pieniędzy, a dylematy moralne i etyczne zostawia innym. Lekko łączy gorliwy katolicyzm z zarabianiem na striptizie.
Rozmawiałem na jego temat z wieloma policjantami, urzędnikami, ludźmi zorientowanymi tu i ówdzie. Jak mantrę powtarzają, że za Szybawskim ktoś musi stać. Ale im lepiej go poznaję, tym bardziej przekonuję się, że stoi za nim tylko jego bezczelna pewność siebie, obsesyjna determinacja w dążeniu do osiągnięcia celu oraz słabość państwa polskiego, którą Szybawski bezwzględnie wykorzystuje. Po co mu koncesja na alkohol, jak może to obejść robiąc imprezę zamkniętą? Dlaczego ma nie otwierać lokalu gogo w reprezentacyjnym punkcie miasta, skoro urzędnicy nie potrafią ochronić tego miejsca przed takimi przybytkami? Takie przykłady można by mnożyć.
Szybawski pod względem gestów, sposobu mówienia, języka ciała, życiowej filozofii przypomina mi innego „biznesmena”, który do niedawna zaprzątał moją wyobraźnię. O Marcinie Plichcie, szefie Amber Gold, też spekulowano, a niektórzy robią to do dziś, kto to za nim nie stoi. Tusk, mafia włoska, mafia rosyjska, mafia gdańska. Niektórzy nawet książki o tym pisali. Ja od początku lansowałem tezę, że to zwykły drobny cwaniak, który wyrósł na słabości państwa. Oszukiwał dopóki mógł, a mógł długo i skutecznie. Ale wszystko wskazuje na to, że kradł sam, co najwyżej z żoną.
Nie życzę twórcy Cocomo, żeby skończył jak Plichta, który od ponad półtora roku siedzi w areszcie. Na razie policja i prokuratura skompromitowały się, próbując aresztować tancerki z poznańskiego Cocomo. Sąd wyśmiał śledczych, a Szybawski odtrąbił sukces i nabrał wiatru w żagle. Poczuł się na tyle pewnie, że na środę zwołał konferencję prasową. Ale gdy przeczytałem dziś zaproszenie od Szybawskiego, przypomniała mi się słynna konferencja Marcina Plichty. Dla twórcy Amber Gold spotkanie z dziennikarzami było początkiem końca. Jak zakończy się dla twórcy Cocomo? Coś czuję, że emocji nie zabraknie…
Pal licho, jeśli swoje teorie spiskowe na bredniach Leppera buduje bloger Matka Kurka, ten sam który skompromitował się oczernianiem Jerzego Owsiaka. Ale jeśli tych argumentów do chłostania kolegów używa w TOK FM Roman Kurkiewicz, a dziennikarz Rzeczpospolitej ubolewa na Twitterze, że szkoda mu Leppera, z którego zrobiono wariata, to czas powiedzieć stop! Mam już dość czytania i słuchania bzdur na ten temat. Stąd krótka i pomocna ściągawka dla kolegów dziennikarzy, którym albo się nie chciało albo nie potrafili sprawdzić kilku faktów.
29 listopada 2001 Sejm debatuje nad odwołaniem Andrzeja Leppera z funkcji wicemarszałka. Ten zgodnie z zasadą, że najlepszą obroną jest atak wyskakuje na mównicy i oskarża kilku polityków o korupcję. Rzuca również, że ma informacje o lądowaniu w Klewkach na Mazurach Talibów, zaopatrujących się tam w bakterie wąglika. Tak rodzi się jedna z legend III RP.
Źródłem tych rewelacji jest Bogdan Gasiński. W przeszłości kontroler biletów, zootechnik i oszust ścigany przez prokuraturę. Już pół roku później Gasiński w rozmowie z Gazetą Wyborczą przyznaje: “Ja pani mówię, jak jest. Ta sprawa, którą podnosił Lepper [29 listopada 2001], jest cała wymyślona przez niego”. („Nie kłamię, że kłamałem”, Gazeta Wyborcza nr 110, wydanie z dnia 13/05/2002)
Nie uwierzyła w to Maria Wiernikowska, która poszła tropem Klewek i stworzyła reportaż oraz książkę “Zwariowałam”. Występuje tam m.in. jasnowidz z Człuchowa, a całość “odsłania obraz kraju korupcji, przemożnych układów wywodzących się z PRL i ciągłej obecności dawnych służb komunistycznych” – jak pisał o reportażu Bronisław Wildstein.
Lepper, Wiernikowska, jak i inni mówiący o Talibach w Polsce, słyszeli, że coś dzwoni, ale kościół, gdzie biły dzwony był bardzo daleko.
Cała historia zaczyna się w 1997 r. Wtedy Aleksander Makowski, polski szpieg na emeryturze, odświeża znajomość z biznesmenem Rudolfem Skowrońskim i razem (korzystając zapewne z wywiadowczych kontaktów) jadą do Afganistanu. Tam w Dolinie Pandższeru poznają Ahmada Szaha Masuda – z pochodzenia Tadżyka, przywódcę Sojuszu Północnego. UWAGA! Teraz będzie ważne: Sojusz Północny był śmiertelnym wrogiem Talibów, a sam Masud został 09.09.2001 zamordowany przez współpracującą z Talibami Al Kaidę.
Makowski ze Skowrońskim do Afganistanu jeździli ok. 10 razy. W planach mają handel afgańskimi szmaragdami, Polacy mają drukować dla Afganistanu banknoty i dostarczać broń oraz maszyny górnicze. Interesy powoli ale idą do przodu.
Jak twierdzi Makowski, od 1998 r. jego wizyty w Azji mocno zainteresowały Amerykanów, po wybuchach bomb przez ich ambasadami w Kenii i Tanzanii: “Wiadomo było, że stoi za tym Bin Laden. Myśmy już wtedy dostarczali informacji o miejscach jego pobytu, w zasadzie codziennie, bo wywiad Masuda wiedział, gdzie on jest. I mógł śledzić jego ruchy. Tyle że Amerykanie zupełnie nie mieli pomysłu, co z nim zrobić.”
Informacje od Makowskiego i jego afgańskich informatorów bardzo mocno zaszkodziły Talibom i Al Kaidzie. Twierdzenie, że ich przedstawiciele mieli lądować u współpracownika Makowskiego i brać od niego bakterie wąglika jest kuriozalne.
Zwłaszcza, że po 11 września 2001 interesy Sojuszu Północnego i Skowrońskiego zakończyły się. Niespełna miesiąc po zamachach zaczęła się amerykańska inwazja na Afganistan i marzenia o szmaragdowym biznesie prysły.
A co robili w Polsce Afgańczycy od Masuda? Rudolf Skowroński zapraszał ich do swojej posiadłości na Mazurach. Jak przyznaje Makowski, zdarzało się, że latali śmigłowcami: “Dla nich to była bardzo dobra meta, bo jedno z największych skupisk Afgańczyków, często wpływowych, było w Niemczech. Mieli więc niedaleko do swoich ziomków”.
To właśnie wtedy Gasiński, który u Skowrońskiego pracował od września 1999 do kwietnia 2001 r. mógł widzieć egzotycznych gości w Klewkach. Ale bardziej skupiał się chyba na okradaniu Skowrońskiego – w tym czasie miał wyprzedać należące do biznesmena krowy, sprzeniewierzył też pensje pracowników. Według prokuratury Gasiński dokonał w Klewkach oszustwa na 700 tys. złotych.
I na pewno ani Gasiński, ani Lepper nie mieli w listopadzie 2001 r. wiedzy o żadnych więzieniach CIA w Polsce. Dlaczego? Bo Abd al-Rahim al-Nashiri i Abu Zubaida wylądowali na lotnisku w Szymanach 5 grudnia 2002. Czyli w Starych Kiejkutach pojawili się ponad rok po show Leppera w Sejmie.
W ramach ciekawostek – umowę Skowrońskiego z Masudem dotyczącą szmaragdów pilotował znany warszawskich mecenas Robert Smoktunowicz.
Wnioski z tej historii płyną smutne. Świat objaśniają nam w mediach ludzie, którzy nie interesują się światem, dla których każdy Afgańczyk to Talib i terrorysta. W poważnych redakcjach nie brakuje ludzi, którzy nie potrafią łączyć faktów, ustalać związków przyczynowo-skutkowych, mają problem z ustaleniem chronologii wydarzeń, nie czytają ogólnodostępnych informacji. Kończy się biciem piany i robieniem ludziom wody z mózgu. Chyba słyszę chichot Leppera za grobu…
Ps. Cytaty z Aleksandra Makowskiego pochodzą z bardzo dobrej książki „Zawód szpieg” Michała Majewskiego i Pawła Reszki.
Kilka dni temu Paweł Sito napisał na Facebooku smutną notkę podsumowującą ostatnie wyczyny polskich dziennikarzy:
Wiadomości, ale bynajmniej nie w trybie przeprosin czy sprostowań, tylko ot takie ciekawostki w mediach z ostatnich 24 godzin:
– Hofman nie popełnił przestępstwa. Jednak.
– Macierewicz nie dał do tłumaczenia na rosyjski raportu o likwidacji WSI przed ukończeniem jego pisania. Jednak.
– Afery korupcyjnej w Sopocie nie było. Jednak.
Najbardziej obecnie wiarygodne media to prąd, woda i gaz jak dla mnie.
Trudno nie zgodzić się z legendarnym szefem Radiostacji. Jak doda się do tego jeszcze żałosne wygibasy wokół chorego Andrzeja Turskiego, przygnębiający obraz polskiego dziennikarstwa AD 2013 mamy w pełnej krasie.
Mylić się można. Kłamać już nie bardzo. Za błędy trzeba przeprosić. Udawać, że się nic nie stało – niekoniecznie. Dziennikarz ma zdobywać wiedzę a nie udawać, że wie wszystko. Niby oczywiste. Ale nie dla polskich mediów. Zbiorowa amnezja. I dotyczy to wszystkich redakcji. Jednych mnie, innych bardziej. Ale dziadostwa było w tym roku tyle, że nie zabraknie dla nikogo.
Obraz nędzy i rozpaczy rozmydlają trochę przyznawane na koniec roku nagrody dziennikarskie. Ale nawet z nimi krucho, zamiast łączyć – dzielą, ich prestiż spada, jak spadają wymagania wobec nominowanych i nagradzanych. Tylko kandydatów do “hieny roku” nie brakuje. Ale tu odpuściłbym w tym roku selekcję i nominacje. “Hiena” należy się nam wszystkim zbiorowo, jako profesji, która od dłuższego jest w czarnej d… i nie za bardzo wie, jak z niej wyjść.
Karierę robi ostatnio w Polsce blog ASZdziennik. Strona kabaretowo-satyryczna, autorzy wyraźnie zaznaczają, że publikują newsy ZMYŚLONE. Poczucie humoru na raczej wysokim poziomie, więc popularność zasłużona. Ostatnio napisał o nich nawet branżowy PRESS.
Ale to nic z w porównaniu z zaszczytem, który kopnął ASZdziennik kilka dni temu. Otóż ich niepoważnego newsa wziął na warsztat ktoś z jakże poważnego Naszego Dziennika. Niby zaznaczył, że news zmyślony, ale nie przeszkodziło mu to wysmażyć w oparciu o niego całkiem pokaźnego elaboratu. Żarty ASZdziennika pozwoliły wysnuć Naszemu Dziennikowi teorię, że w Sejmie nie brakuje satanistów…
Autor tego dzieła, Tomasz M. Korczyński przedstawia się na Twitterze jako „doktor nauk humanistycznych, socjolog, publicysta, ekspert ds. zjawiska prześladowań chrześcijan w świecie”. Nie mam doktoratu, ale do dziś myślałem, że do jego otrzymania czytanie ze zrozumieniem jest niezbędne. Cóż, człowiek uczy się całe życie…
Adam Rapacki jako ekspert u Tomasza Sekielskiego. Z programu nie dowiemy się, że b. wiceminister lobbował w sprawie recyklingu akumulatorów
Szczęście w nieszczęściu ma Tomasz Sekielski. Dzięki temu, że w poprzednim programie zlustrował jednego z ekspertów Antoniego Macierewicza, a w ostatnim odcinku wrócił do tego tematu, mało kto zwrócił uwagę na drugi reportaż wyemitowany w programie “Po prostu” 10.12.2013. A to jest dopiero żenująca historia…
We wrześniu 2013 Cezary Łazarewicz publikuje w Tygodniku Powszechnym tekst “Orzeł może”, o tym jak lobbyści na zlecenie spółki Orzeł Biały SA rozpętują akcję zmierzającą do zablokowania zmian w ustawie, które godzą w interesy Orła Białego. Rzecz dotyczy liberalizacji przepisów o recyklingu i utylizacji akumulatorów, jednych z najbardziej restrykcyjnych w Europie, by dostosować ją do wymogów unijnych. Wiązałoby się to z rozbiciem monopolu trzech firm, które zajmują się w Polsce utylizacją odpadów akumulatorowych.
Łazarewicz opisuje m.in. pseudospontaniczne akcje społeczne, za którymi stali lobbyści i „liderzy opinii” (np. były wiceminister spraw wewnętrznych Adam Rapacki) oraz inne działania, dzięki którym ustawę udało się zablokować.
Adam Rapacki o akumulatorach rozmawiał m.in. w Rzeczpospolitej
… i do tematu akumulatorów wraca Tomasz Sekielski. Zajął się kulisami akcji prowadzonej dla Orła Białego? Rozpracował powiązania lobbystów i polityków? Niekoniecznie.
Sekielski zachowuje się, jakby afera rozpętana przez Łazarewicza była bąkiem puszczonym w towarzystwie, który należy przemilczeć, udać że nic się nie stało. W programie TVP nie ma ani słowa o wątpliwych działaniach Orła Białego, którego prezes zresztą wkrótce po wrześniowym zamieszaniu zrezygnował, zero informacji o działaniach lobbystów. Za to Adam Rapacki, lobbysta pracujący dla Orła Białego jest głównym ekspertem w reportażu “Po prostu”. Generał chodzi po mediach i przekonuje, że zmiana ustawy doprowadzi do katastrofy ekologicznej – pisał we wrześniu Łazarewicz. Chodził, chodził i wychodził.
A o czym właściwie jest materiał Sekielskiego? Dobre pytanie. Najpierw pojawiają się sugestie, że to skandal, że polskie akumulatory wyjeżdżają nielegalnie na Litwę. Ale nie dowiadujemy się na czym ten skandal polega. Może dlatego, że w Unii Europejskiej obowiązuje swobodny przepływ towarów i żadnego skandalu tu nie ma.
Pojawia się też sugestia, że wywożenie akumulatorów na Litwę może być niebezpieczne dla środowiska, ale żadnego dowodu na to Sekielski nie podaje. Nie kwestionuje legalności litewskich odbiorców, ani ich metod działania.
W czym zatem rzecz? Z programu Sekielskiego trudno się tego dowiedzieć. Po obejrzeniu można jednak wysnuć wniosek, że głównym pokrzywdzonym procederem pokazanym w “Po prostu” są firmy przetwarzające akumulatory. I skoro branża zablokowała liberalizację ustawy o recyklingu i utylizacji akumulatorów w kraju, może przyszedł czas na zagraniczną konkurencję? Szkoda, tylko że robi to rękoma znanego dziennikarza na antenie publicznej telewizji… A jakieś tam afery z lobbystami? Kto by o tym pamiętał…
UPDATE: Czego nie wyjaśnił Tomasz Sekielski, wyjaśnili na twitterze Bartosz Piłat i Maciej Kuciel oraz Daniel Liszkiewicz, koledzy dziennikarze, zajmujący się odpadami fachowo. Do wywożenia zużytych akumulatorów potrzebne jest odpowiednie pozwolenie. To jego brak tak raził red. Sekielskiego. Po uzyskaniu tego dokumentu, można jechać z akumulatorami choćby i na Litwę. Więcej szczegółów tu i tu.
OK, ekipa, która biegała w poniedziałek po Warszawie i siała zniszczenie, robiła to w ramach marszu zorganizowanego przez narodowców. Ale według mnie, żadni z nich faszyści. Oni nie wyznają faszystowskiej ideologii, ich ideologią jest agresja, bunt, negacja władzy i istniejącego porządku. Stałem wśród nich i jestem przekonany, że w dzikiej wściekłości, z którą próbowali wyrywać kostkę z chodników i znaki drogowe z ziemi nie było fascynacji nacjonalizmem, ale nienawiść do całego otaczającego świata, w tym do próbujących ich powstrzymywać organizatorów marszu.
Snuję te analogie bo chcę zrozumieć po co ktoś jedzie przez całą Polskę, żeby spalić tęczę i rzucić kamieniem w policjanta. A może tak jak w latach 80. młodzi bez perspektyw i nadziei jechali wykrzyczeć swoją złość do Jarocina, tak teraz jadą z takimi samymi intencjami na marsz do Warszawy?
Wśród zadymiarzy w poniedziałek widziałem (łatwo ich rozpoznać po emblematach klubów sportowych na ubraniach) głównie przedstawicieli Polski B: Bydgoszcz, Gorzów, Radom, Radzyń Podlaski. Nawet jak z Warszawy, to Praga albo Wola. Tam skąd przyjechali bezrobocie daje w kość całym rodzinom, bez układów możesz co najwyżej porozdawać ulotki albo załapać się na kasę do Biedronki za 1700 złotych na rękę. Może pan prezydent i reszta polityków spojrzałaby na te zamieszki, jak na krzyk straconego pokolenia a nie opowiadała głodne kawałki o strasznych skutkach zasłaniania twarzy na demonstracjach i nieporadności policji. Bo punków nie wyparły z angielskich ulic policyjne kordony, tylko yuppies bogacący się wraz z rozwijającą się gospodarką.
Poznań liczy ponad pół miliona mieszkańców. Wyobrażacie sobie utrzymać tajemnicę w pół milionowym mieście, pełnym uwielbiających plotki Polaków. A jednak się udało. Niestety.
O tym jest ta książka, “Maestro” Marcina Kąckiego. Dobra książka. “Kącik” zmierzył się z legendą Wojciecha Kroloppa, niesławnego dyrygenta chóru chłopięcego “Polskie Słowiki”, który został skazany za pedofilię.
Tylko, że Kroloppa zatrzymano w 2003 r. a działał przez dobrych kilkadziesiąt lat, nie niepokojony przez nikogo… Kącki zagląda do dusznych, zatęchłych salonów Poznania, analizuje, co takiego miał w sobie dyrygent, że mógł bez przeszkód krzywdzić setki dzieci. Obrzydzeniem napawają mnie postaci z jego książki, szczególnie rodzice, którzy łasi na frukty z Zachodu, a potem na splendor gwarantowany przez występy dziecka w chórze, godzili się na te wszystkie plugastwa. Ich dzieci wysyłały sygnały ostrzegawcze, ale dla rodziców ważnijesze były chore ambicje i uznanie poznańskiej śmietanki towarzyskiej. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji, gdy ojciec chłopca molestowanego w chórze, zamiast zabrać dziecko i powiadomić o wszystkim odpowiednie organy, przebiera się w mundur milicjanta i paraduje w nim przed Kroloppem, żeby odstraszyć drapieżnika…
Zazdroszczę Kąckiemu tej książki. Mądra, świetnie napisana, gęsto utkana narracja, nie pozwala się oderwać ani na chwilę. Nie wiem jak mu się to udało, ale przekonał niemal wszystkich zainteresowanych do rozmowy. Przede wszystkim udało mu się otworzyć Kroloppa, więc mamy obraz potwora z pierwszej ręki. Widać solidną, ciężką pracę Marcina, godziny wysiedziane w archiwach, widać, że dojrzał, spoważniał, zrezygnował z efekciarskich chwytów, które irytowały mnie w jego pisaniu, mniej pisze o sobie i swoich problemach z dochodzeniem do sedna sprawy.
O ile po “Lepperiadzie”, która była kompletnym rozczarowaniem, brykiem z historii Samoobrony, sporządzonym na podstawie archiwów prasowcyh (bibliografia zajmowała chyba jedną trzecią książki) i nie mówiła nic nowego o fenomenie Leppera, “Maestro” budzi podziw i szacunek. Idź tą drogą Marcin.
Renata Grochal wymaga kompetencji od polityków. A co z dziennikarzami?
Dziś na drugiej stronie Gazety Wyborczej czytam pełen zdziwienia i troski komentarz Renaty Grochal poświęcony taśmom PO, kupczeniu stanowiskami w państwowych firmach i ogólną degrengoladą polityki w wykonaniu rządzącej partii. Fajnie. Ale zamiast lać z panią redaktor krokodyle łzy postanowiłem wykonać pewną pracę intelektualno-manualną. Powiedziałem pani Renacie : „sprawdzam”.
Od 16 listopada 2007, gdy Donald Tusk został premierem, do dziś pani Grochal napisała 1290 tekstów podpisanych własnym nazwiskiem i 362 notek podpisanych GROH (wg archiwum internetowego GW). Nie znalazłem niestety wśród nich żadnych mocnych tekstów demaskujących nepotyzm i patologię w PO, za to mnóstwo takich szpalto-zapychaczy jak „Tusk szykuje się na wrzesień” (28.06.2013 „Według kilku rozmówców wiceszef partii Grzegorz Schetyna nie musi obawiać się, że jego ludzie zostaną wycięci z władz w regionach” – LOL), „Platforma szuka seksapilu” (29.12.2012 „Tusk będzie próbował uczynić głównym tematem politycznej dyskusji sprawy gospodarcze, bo to o wiele bezpieczniejsze dla PO” – taaak, kluczowe jest tu chyba słowo próbował).
Renata Grochal skwapliwie punktowała opozycję, gdy ta odważała się wytykać nepotyzm – „Służba publiczna czyli jak zarobić na państwie” (25.07.2012 – „Politycy lubią wytykać nepotyzm i kolesiostwo u swoich przeciwników. Czyżby europoseł Wojciechowski zapomniał o grzechach PiS z wdzięczności za to, że partia przygarnęła go na listę do europarlamentu, gdy jego ugrupowanie PSL Piast okazało się niewypałem?”), odważnie kibicowała nowej władzy – „Ministerstwo Skarbu: może być tylko lepiej”, 17.11.2007, „KGHM nie ma już prezesa z PiS” 18.01.2008 („- Zarząd KGHM był skrajnie upolityczniony – mówi minister skarbu Aleksander Grad.” – dziś brzmi to szczególnie zabawnie, prawda?), albo „Łowcy głów poszukają państwowych prezesów” 23.01.2008 – „Minister skarbu chce ściągać najlepszych menedżerów do spółek skarbu państwa. Czy odsunie polityków od gry o państwowe stołki?” – tekst wyjątkowo kuriozalny w kontekście późniejszej kariery Aleksandra Grada.
Dziennikarka GW była przekaźnikiem nigdy nie spełnionych obietnic premiera („Tusk: poszukać kobiet” 25.08.2009, „Premier chce, żeby kobiety miały pierwsze miejsca na połowie list PO w wyborach do Sejmu. Mężczyźni w Platformie są w szoku”). Ale tak jak nie chciało jej się weryfikować bzdur wciskanych z łatwością przez „naszych rozmówców z Platformy” (jedno z ulubionych sformułowań pani Grochal, maskujące jej anonimowych rozmówców, fraza „nasz rozmówca” pojawia się w wzmiankowanym okresie w jej tekstach 92 razy, chociaż z chwilą odsunięcia Grzegorza Schetyny częstotliwość jego występowania bardzo spadła), tak i nie patrzyła na ręce rządzącej partii, której opisywanie jest przecież jej głównym obowiązkiem służbowym. Więc może teraz zamiast ubolewać nad kolejnymi przypadkami nepotyzmu w PO, lepiej zabrać się do rzetelnej dziennikarskiej roboty?