Katowice, czyli dlaczego mówię “nie” openerom i orangom

Pohoda

Kurs tańca ludowego? Jakoś tego nie widzę na Openerze 😉 Na Pohodzie to hit

Na bilbordach, w kinach i telewizjach zaczęła się ofensywa reklamowa letnich festiwali. Brakuje reklam tego najlepszego. Ale on zachęcać specjalnie nie musi, jego wyznawców nie trzeba przekonywać co dobre.

Nie wybieram się na Orange, bo festiwal na stadionie jest zaprzeczeniem idei festiwalu, czyli rozlewającej się po wolnej przestrzeni wolności, swobody i luzu, a nie bliższego kontaktu z betonem. Nie mam też przekonania do warszawskiej publiki, zblazowanej, zmęczonej, skoncentrowanej na sobie, niezainteresowanej lub nieznającej się na muzyce. Oglądanie i słuchanie czegokolwiek w ich towarzystwie jest średnią przyjemnością. Nawet Pixies. Choć oglądanie Pixies bez Kim Deal to w ogóle jakaś pomyłka…

Z podobnych powodów nie wybieram się do Gdynii. Opener zjadł jego własny sukces. I ego Mikołaja Ziółkowskiego. On przytłacza ten festiwal, sprawił, że z sympatycznego, klimatycznego miejsca Opener stał się fabryką z przymusem dobrej zabawy, opresją lansu i komercją, która wyparła klimat.

Tego wszystkiego czego nie znajdę w Gdynii ani Warszawie szukam na Słowacji i w Katowicach. Pohoda w Trenczynie to największy festiwal u naszych południowych sąsiądów, ale wciąż kameralny. A Słowacy potrafią cieszyć się muzyką, jak my gdzieś takjeszcze  w połowie lat 90. No i są o niebo bardziej wyluzowani. Na polu namiotowym ani pod scenami nie trwa pokaz mody i napinka, kto lepiej wypadnie. Oj nie 😉

Wielu wykonawców z Pohody chwilę później  zobaczę na OFFie. Ale i tak pojadę tam jak co roku jak na skrzydłach. (mam tylko nieobecność usprawiedliwioną dwa lata temu – gdy wybuchła afera Amber Gold szefowie ściągali mnie z drogi, wysiadłem z samochodu znajomych w Mszczonowie i stopem wracałem do Wawy, żeby za chwilę ruszyć do Gdańska… ).

W Dolinie Trzech Stawów przez te trzy dni wytwarza się atmosfera, która ładuje mnie na cały rok – pozwalająca uwierzyć, że chociaż powoli staję się starym piernikiem, to dookoła jest mnóstwo podobnych ludzi, z podobną pasją, pozytywnych, pogodnych, a Polska to nie jest dziki kraj 😉 Uwierzcie, nic nie smakuje tak jak Japandroids albo Patyczak w sosie katowickim 😉

Dlaczego sobie to robicie?

Lodówka w rowie, opony jako płotek wokół młodego zagajnika, eternit jako ekstra-wkład do kępy trzcin, puszki po piwie, tam, gdzie Stasiek z Wieśkiem kradli drewno, metalowe wiadro pod sosną, plastikowe pod dębem. Rozbity telewizor, zużyte pokrowce na siedzenia, pieluchy. No i last but not least – opona od traktora wyciągnięta  kilkaset metrów w głąb gęstego lasu.

Te i jeszcze setki mniejszych śmieci widziałem podczas jednego kilkugodzinnego spaceru po lasach między Przysuchą a Szydłowcem. Przeszedłem trochę ponad 30 kilometrów, ale nie było na tym odcinku chyba 100 metrów, żeby  w lesie nie zaatakował nas jakiś śmieć. Zaatakował, bo po kilku godzinach łażenia każda kolejna puszka, butelka albo opakowanie po fajkach podnosiło mi ciśnienie i niszczyło perspektywę weekendowego wypoczynku. Żeby nie dać się pustemu gniewowi, próbowałem racjonalizować, zrozumieć.

Kto wyrzuca te śmieci? Nie uwierzę, że ktoś wiezie lodówkę albo opony kilka kilometrów i wypieprza je na środku leśnej ścieżki. Jeśli w promieniu kilku kilometrów jest tylko pięć domów, to idę o zakład że lodówka w rowie obok pochodzi z któregoś z nich. Dlaczego zasyfiają las, w którym zbierają grzyby, z którego kradną drewno (btw – całą sobotę po lesie niósł się dźwięk pił motorowych, a na drogach co chwilę spotykaliśmy ciągniki, zaprzęgi a nawet skutery z przyczepami pełnymi drzew)? Logicznie potrafiłem uzasadnić tylko wyrzucanie niektórych butelek i puszek – może robią to, żeby oznaczyć drogę, po której jakoś muszą wrócić do domu? Inne pomysły nie przychodziły mi do głowy, a złość narastała.

20131012_164807

Oponowy łabądek w Nadolnej

Aż w Nadolnej, koło Chlewisk trafiliśmy na przysiółek, gdzie na każdym podwórku pyszniły się łabędzie, ozdobne koszyki i inne ozdoby, których kształtów nie zrozumiałem. Wszystkie zrobione ze starych opon. I wtedy mnie olśniło – oni po prostu kochają swoje śmieci, nie chcą się z nimi rozstawać, chcą je mieć zawsze pod ręką, lepiej się czują, z wiedzą, że stara lodówka czeka na nich tam pod mchem, a opona jakoś tam się jeszcze może przyda, wystarczy wyciągnąć ją z zarośli. A że my mieszczuchy mamy dysonans? No cóż, nauczmy się kochać nasze opony…